Выбрать главу

— Proszę wymienić choć dwoje.

Dibbler zerknął na Detrytusa, pogrążonego w marzeniach o Ruby. Potem spojrzał na Ginger.

— Zgoda — rzekł. — Dziesięć. Tylko dlatego że was lubię. Ale naprawdę gardło sobie podrzynam.

— Zgoda.

Gardło wyciągnął rękę. Victor przyjrzał się własnej, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Potem uścisnął prawicę Dibblera.

— A teraz wracajmy — zaproponował tamten. — Trzeba jeszcze dużo zorganizować.

Ruszył między karłowate drzewka. Victor i Ginger szli za nim pokornie, oboje w stanie szoku.

— Zwariowałeś? — syknęła Ginger. — Tak się upierać? Mogliśmy stracić szansę.

— Nic nie mówiłem — bronił się Victor. — Myślałem, że to ty. Spojrzeli sobie w oczy. Oboje spuścili wzrok.

— Szczek-szczek — powiedział Gaspode, Cudowny Pies. Dibbler obejrzał się.

— Co to za hałas? — zapytał.

— To tylko… to tylko pies. Znaleźliśmy go tutaj — wyjaśnił pospiesznie Victor. — Nazywa się Gaspode. Na pamiątkę słynnego Gaspode, wie pan.

— Umie robić sztuczki — dodała złośliwie Ginger.

— Piec cyrkowy? — Dibbler schylił się i poklepał Gaspode po głowie.

— Wark-wark.

— Zdziwiłby się pan, widząc, co potrafi — zapewnił Victor.

— Bardzo by się pan zdziwił — przyznała Ginger.

— Co prawda brzydki jest, jak nie wiem co… — Dibbler przyjrzał się Gaspode uważnie. Równie dobrze mógłby wyzywać stonogę na turniej kopania w tyłek. W pojedynku spojrzeń Gaspode potrafił zwyciężyć lustro.

Dibbler wyraźnie wpadł na jakiś pomysł.

— A wiecie… Przyprowadźcie go rano. Ludzie lubią się pośmiać — rzekł.

— On jest bardzo śmieszny — zapewnił Victor. — Popłakać się można.

Ruszyli dalej. Po chwili Victor usłyszał za sobą cichy glos:

— Dorwę cię za to. A poza tym jesteś mi winien dolara.

— Za co?

— Honorarium agenta — wyjaśnił Gaspode, Cudowny Pies.

* * *

Nad Świętym Gajem świeciły gwiazdy. Były to ogromne kule wodoru, rozgrzane do milionów stopni, tak gorące, że nie mogły się nawet palić. Wiele z nich miało powiększyć się wielokrotnie przed śmiercią, a potem skurczyć do maleńkich, urażonych karłów, pamiętanych jedynie przez sentymentalnych astronomów. Tymczasem jednak błyszczały dzięki metamorfozom będącym poza zasięgiem alchemików i zmieniały zwykłe, nieciekawe pierwiastki w światło.

W Ankh-Morpork jak zwykle padał deszcz. Najstarsi magowie zebrali się wokół dzbana ze słoniami. Na rozkaz Ridcully’ego przeniesiono go z powrotem na korytarz.

— Pamiętam Riktora — oświadczył dziekan. — Chudy taki. Trochę jednotorowy umysł. Ale sprytny.

— Hę, hę. Pamiętam jego mysi licznik — odezwał się Windle Poons ze swego starożytnego wózka inwalidzkiego. — Liczył myszy.

— Sam dzban to… — zaczął kwestor i urwał. — Co to znaczy: liczył myszy? Wsuwało się je do środka na małym taśmociągu czy jak?

— Nie. Trzeba było go nakręcić, rozumiesz, a potem warczał cicho i liczył wszystkie myszy w budynku, mm… i wysuwały się małe kółka z cyferkami.

— Po co?

— Myślę, że po prostu chciał policzyć wszystkie myszy. Kwestor wzruszył ramionami.

— Ten dzban — stwierdził — to dość stara waza Ming. Czekał z napięciem.

— Dlaczego się nazywa Ming? — zapytał nadrektor, jakby na dany znak.

Kwestor stuknął w dzban, który zadźwięczał: ming!

— I te wazy plują na ludzi ołowianymi kulkami, tak? — upewnił się Ridcully.

— Nie, mistrzu. Riktor wykorzystał ją tylko, żeby włożyć do środka, włożyć… mechanizm. Jakiś mechanizm. Który coś robi.

…whumm…

— Chwileczkę… Zakołysał się… — powiedział dziekan.

…whumm… whumm…

Magowie spojrzeli po sobie, nagle zdjęci paniką.

— Co się dzieje? Co się dzieje? — pytał nerwowo Windle Poons. — Dlaczego nikt, mm… nie chce mi powiedzieć, co się dzieje?

…whumm… whumm…

— Uciekajmy! — zaproponował dziekan.

— Którędy? — chciał wiedzieć kwestor.

…whummWHUMM…

— Jestem starym człowiekiem i żądam, żeby mi wytłumaczyć… Cisza.

— Kryć się! — krzyknął nadrektor.

Plib!

Coś odłupało okruch kamienia z kolumny za jego plecami.

Podniósł głowę.

— Na bogów, mieliśmy szczęście, że…

Plib!

Druga kulka ścięła mu czubek kapelusza.

Przez kilka minut drżący magowie leżeli na posadzce.

— Myślicie, że to już wszystko? — zapytał w końcu dziekan. Nadrektor podniósł głowę. Twarz, zawsze czerwona, teraz wręcz mu błyszczała.

— Kwestooor!

— Tak, mistrzu?

— To właśnie nazywam strzelaniem!

* * *

Victor odwrócił się na drugi bok.

— Wzstf — powiedział.

— Już szósta rano, trzeba wstać i cieszyć się dniem! Tak mówi pan Dibbler — oznajmił Detrytus. Chwycił pościel i ściągnął ją na podłogę.

— Szósta rano? To jeszcze noc! — jęknął Victor.

— Pan Dibbler mówi, że czeka nas długi dzień — wyjaśnił troll.

— Pan Dibbler mówi, że masz być na planie o wpoi do siódmej. Tak będzie.

Victor wciągnął spodnie.

— Mam prawo do śniadania? — spytał z sarkazmem.

— Pan Dibbler mówi, że pan Dibbler kazał przygotować jedzenie — odparł Detrytus.

Pod łóżkiem coś cicho zarzęziło. Gaspode wynurzył się w obłoku zapachów starego dywanu i zabrał się do porannego drapania.

— Co… — zaczął i zobaczył trolla. — Szczek-szczek — poprawił się zaraz.

— O, mały piesek! — ucieszył się Detrytus. — Lubię małe pieski.

— Hau.

— Na surowo — dodał troll.

Nie zdołał jednak wyrazić głosem należnej złośliwości. Wizja Ruby w boa z piór i paru akrach czerwonego aksamitu falowała mu w myślach.

Gaspode energicznie drapał się w ucho.

— Hau — powiedział cicho. — Tonem dyskretnej groźfy — dorzucił jeszcze, kiedy Detrytus wyszedł.

* * *

Kiedy zjawił się Victor, zbocze wzgórza roiło się od ludzi. Wzniesiono parę namiotów. Ktoś trzymał wielbłąda. Kilka demonów w klatce mamrotało w cieniu drzewa.

Pośrodku tego chaosu stali Dibbler i Silverfish. Kłócili się. Dibbler obejmował Silverfisha za ramiona.

— To go zdradza. Ten gest — oświadczył głos z poziomu kolan Victora. — A przez te lepkie łapy fiedak fędzie musiał oddać rzeczy do pralni.

— Dla ciebie to awans, Tom — mówił Dibbler. — Pomyśl, jak wielu ludzi w Świętym Gaju może nazywać się wiceprezesami do spraw kierowniczych?

— Tak, ale to jest moja firma! — krzyczał Silverfish.

— Oczywiście. Oczywiście. To właśnie oznacza tytuł wiceprezesa do spraw kierowniczych.

— Naprawdę?

— Czy kiedykolwiek cię okłamałem? Silverfish zmarszczył brwi.

— No… Wczoraj na przykład mówił pan…

— Ale metaforycznie — uzupełnił Dibbler szybko.

— Aha. No tak. Metaforycznie? Chyba nie…

— Sam widzisz. A teraz… Gdzie ten malarz? Dibbler odwrócił się, wywołując wrażenie, że Silverfish został nagle wyłączony.

Podbiegł jakiś człowiek z teczką pod pachą.