— Słucham, panie Dibbler…
Gardło wyjął z kieszeni skrawek papieru.
— Afisze mają być gotowe na dziś wieczór, jasne? — polecił. — Tutaj masz tytuł migawki.
— Cienie wśród pisków — przeczytał malarz. Zmarszczył brwi. Był wykształcony ponad potrzeby Świętego Gaju. — To o myszach? — zapytał.
— O piaskach — rzucił Dibbler, ale właściwie go nie słuchał. Szedł już na spotkanie Victora. — Victor! — zawołał. — Mój chłopcze!
— Dorwało go — stwierdził spokojnie Gaspode. — Gorzej niż innych tutaj, moim zdaniem.
— Co go dorwało? — syknął Victor. — I skąd o tym wiesz?
— Częściowo dzięki suftelnym ofjawom, których najwyraźniej nie potrafisz dostrzec. A częściowo dlatego, że zachowuje się jak zupełny czufek.
— To świetnie, że cię widzę — cieszył się Dibbler. Oczy błyszczały mu szaleńczo.
Objął Victora za ramiona i na wpół poprowadził, na wpół powlókł w stronę namiotów.
— To będzie wspaniały obraz — zapewnił.
— Dobrze — odparł słabym głosem Victor.
— Grasz herszta bandytów — tłumaczył Dibbler. — Ale miłego chłopca, grzecznego dla dam i w ogóle; napadasz na tę wioskę i porywasz niewolnicę, a kiedy patrzysz jej w oczy, rozumiesz, od razu się zakochujesz, potem następuje atak i setki ludzi na słoniach ruszają do szturmu…
— Na wielbłądach — poprawił chudy młodzik za plecami Dibblera. — To są wielbłądy.
— Zamawiałem słonie!
— Ale dostałeś wielbłądy.
— Wielbłądy czy słonie… — mruknął lekceważąco Dibbler. — Chodzi o egzotykę, jasne? I…
— I mamy tylko jednego — dokończył chłopak.
— Jednego co?
— Wielbłąda. Znaleźliśmy tylko jednego wielbłąda.
— Ale mam tu dziesiątki facetów w prześcieradłach na głowach! Wszyscy czekają na wielbłądy! — wrzasnął Dibbler i zamachał rękami. — Mnóstwo wielbłądów. Zrozumiano?
— Mamy tylko jednego wielbłąda, ponieważ w Świętym Gaju jest tylko jeden wielbłąd, a i to tylko dlatego że pewien człowiek z Klatchu jechał na nim przez całą drogę.
— Dlaczego nie posłałeś po więcej?
— Pan Silverfish powiedział, że nie trzeba. Dibbler zawarczał.
— Może jeśli zacznie się szybko ruszać, będzie wyglądał jak więcej wielbłądów — pocieszył go chłopak.
— Może przejechać na wielbłądzie przed pudłem obrazkowym, potem korbowy zatrzyma demony, przeprowadzimy wielbłąda z powrotem, wsadzimy innego jeźdźca, znowu uruchomimy pudło i przejedzie jeszcze raz? — zaproponował Victor. — Można tak zrobić?
Dibbler patrzył na niego z szeroko otwartymi ustami.
— A nie mówiłem? — rzekł, zwracając się do nieba. — Chłopak jest geniuszem. W ten sposób możemy mieć sto wielbłądów za cenę jednego, mam rację?
— Ale to by znaczyło, że bandyci na pustyni jeżdżą gęsiego — zauważył chłopak. — Nie wygląda to jak, no wiesz, zmasowany atak.
— Pewnie, pewnie. — Dibbler machnął ręką. — To ma sens. Wystawimy planszę, że ich herszt mówi… mówi… — Zastanowił się szybko. — Mówi: „Za mną, jeden za drugim, bwanas, żeby oszukać znienawidzonego wroga”. Może być?
Skinął na Victora.
— Poznałeś już mojego bratanka Solla? — zapytał. — Bystry chłopak. Prawie chodził do szkoły i w ogóle. Sprowadziłem go wczoraj. Jest wiceprezesem do spraw produkcji obrazków.
Soli i Victor kiwnęli sobie głowami.
— „Bwanas” to chyba nie jest dobre słowo, wujku — stwierdził Soli.
— Przecież to po klatchiańsku.
— Formalnie rzecz biorąc tak, ale z niewłaściwej części Klatchu. Może „efendiowie” albo co?
— Byle brzmiało zagranicznie — zdecydował Dibbler tonem świadczącym, że sprawa jest zakończona. Raz jeszcze poklepał Victora po plecach. — No dobrze, mały, wskakuj w swój kostium. — Zachichotał. — Sto wielbłądów! Co za głowa!
— Przepraszam, panie Dibbler — odezwał się malarz plakatów, czekający nerwowo za nimi. — Nie rozumiem tego kawałka… Dibbler wyrwał mu papier.
— Którego? — burknął.
— Tego, gdzie opisuje pan pannę De Syn…
— To oczywiste. Chcemy wywołać egzotyczny, kuszący, romantyczny, choć daleki obraz Klatchu pełnego piramid. Jasne? Musimy zatem użyć symbolu tajemniczego, nieznanego kontynentu, jasne? Czy wszystkim muszę bez przerwy wszystko tłumaczyć?
— Myślałem tylko… — zaczął malarz.
— Rób to i nie gadaj!
Malarz spojrzał na skrawek papieru.
— O twarzy — przeczytał — godnej Finxa.
— Właśnie — zgodził się Dibbler. — Bardzo dobrze.
— Pomyślałem, że może chodzi o Sfinksa…
— Można powiedzieć: „twarz jak z Finxa”, ale „godna Finxa” lepiej brzmi. To był ten artysta, który rzeźbił klatchiańskie piękności. I różne stwory. A teraz do roboty. Te afisze mają wisieć na mieście jutro o świcie.
Malarz rzucił mu udręczone spojrzenie, które Victor zaczynał już rozpoznawać. Po pewnym czasie wszyscy w otoczeniu Dibblera tak patrzyli.
— Oczywiście, panie Dibbler — powiedział.
— I dobrze. — Dibbler zwrócił się do Victora. — Dlaczego się nie przebrałeś?
Victor szybko ukrył się w namiocie. Starsza pani[10] o kształtach bezy pomogła mu włożyć kostium zrobiony chyba z prześcieradeł, niewprawnie pofarbowanych na czarno. Chociaż, biorąc pod uwagę stan pokojów noclegowych w Świętym Gaju, były to prawdopodobnie zwykłe prześcieradła, ściągnięte z przypadkowo wybranych łóżek. Potem wręczyła mu zakrzywiony miecz.
— Dlaczego jest krzywy? — zapytał.
— Myślę, że taki miał być, mój drogi — odparła bez przekonania.
— Sądziłem, że miecze muszą być proste — mruknął Victor. Z zewnątrz słyszał Dibblera, który pytał niebo, dlaczego wszyscy są tacy głupi.
— Może zaczynają jako proste, a potem krzywią się od zużycia — powiedziała starsza pani i poklepała go po ręku. — Jak wiele innych rzeczy.
Uśmiechnęła się promiennie.
— Jeśli jesteś już gotów, mój drogi, pójdę pomóc tej młodej panience, żeby jej nie podglądały żadne skrzaty.
Wyszła. Z sąsiedniego namiotu zabrzmiało metaliczne brzękanie i płaczliwy głos Ginger.
Victor na próbę ciął kilka razy mieczem. Gaspode obserwował go, przechylając głowę.
— Kim nify masz ryć? — zapytał.
— Hersztem bandy pustynnych robójników. Romantycznym i rozbrajającym.
— Kogo rozfrajającym?
— Po prostu rozbrajającym. Tak ogólnie. Gaspode, o co ci chodziło, kiedy mówiłeś, że coś dorwało Dibblera? Pies przygryzł łapę.
— Przyjrzyj się, jakie ma oczy — poradził. — Jeszcze gorsze niż ty.
— Ja? Co ci się nie podoba w moich oczach? Troll Detrytus wsunął głowę pod klapę namiotu.
— Pan Dibbler mówi, że jesteś potrzebny teraz — oznajmił.
— Moje oczy — mruczał Victor. — Co z moimi oczami?
— Hau.
— Pan Dibbler mówi… — zaczął Detrytus znowu.
— Dobrze, dobrze! Już idę!
Wyszedł z namiotu w tej samej chwili, kiedy Ginger stanęła przed swoim. Zamknął oczy.
— Ojej, przepraszam — wymamrotał. — Wrócę i zaczekam, aż się ubierzesz…
— Jestem ubrana.
— Pan Dibbler mówi… — powtórzył jeszcze raz Detrytus.
— Chodź. — Ginger złapała Victora za rękę. — Wszyscy na nas czekają.
10
Pani Marietta Cosmopilite, dawniej krawcowa w Ankh-Morpork — póki sny nie doprowadziły jej do Świętego Gaju. Odkryła tu, że jej talent do igły z nitką jest wysoko ceniony. Niegdyś cerowała cudze skarpety, teraz robiła na drutach kolczugi dla trolli i potrafiła w mgnieniu oka wyszydełkować parę haremowych szarawarów.