— Ale jesteś… Twoje… — Victor spuścił wzrok, co jednak niewiele pomogło. — Masz pępek w swoim diamencie — zaryzykował.
— Już się przyzwyczaiłam — odparła Ginger. Wzruszyła ramionami, żeby wszystkie elementy kostiumu jakoś się poukładały. — Tylko te dwie pokrywki od rondli naprawdę mi przeszkadzają. Teraz rozumiem, jak cierpiały nieszczęsne dziewczęta w haremach.
— I nie przeszkadza ci, że ludzie cię tak zobaczą? — zdziwił się Victor.
— A czemu? To przecież ruchome obrazki. Nic tu nie jest naprawdę. Zresztą byłbyś zdumiony wiedząc, do czego muszą się posuwać dziewczęta za o wiele mniej niż dziesięć dolarów dziennie.
— Dziewięć — poprawił ją Gaspode, następujący Victorowi na pięty.
— Zbierzcie się wszyscy! — krzyknął przez tubę Dibbler. — Synowie Pustyni tam, jeśli można. Niewolnice… Gdzie są niewolnice? Dobrze. Korbowi?
— Nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednej migawce — szepnęła Ginger. — To musiało kosztować więcej niż sto dolarów!
Victor przyjrzał się Synom Pustyni. Wyglądali, jakby Dibbler zajrzał do Borgle’a i wynajął dwadzieścia osób siedzących najbliżej drzwi, nie dbając o to, czy się nadają. A potem dał im to, co uważał za nakrycie głowy pustynnego bandyty. Byli wśród nich trollowi Synowie Pustyni — Skallin poznał go i pomachał dyskretnie ręką, krasnoludzi Synowie Pustyni oraz wlokący się na końcu mały, kudłaty i drapiący się wściekle Syn Pustyni w nakryciu głowy sięgającym mu do łap.
— …chwytasz ją, zostajesz oczarowany jej urodą, potem przerzucasz przez łęk — przedarły się do jego świadomości instrukcje Dibblera.
Victor rozpaczliwie powtórzył je sobie w pamięci.
— Przez co? — zapytał.
— To część siodła — syknęła Ginger.
— Aha.
— A potem odjeżdżasz w noc, z Synami Pustyni podążającymi za tobą i śpiewającymi raźną piosenkę pustynnych rozbójników…
— Nikt ich nie usłyszy — dodał Soli tonem wyjaśnienia. — Ale jeśli będą otwierać i zamykać usta, pomoże to stworzyć, no wiecie, atmosferę.
— Przecież to nie pasuje — zauważyła Ginger. — Jest jasny dzień. Dibbler wytrzeszczył na nią oczy. Raz czy dwa razy bezgłośnie otworzył usta.
— Soli! — wrzasnął.
— Nie możemy kręcić w nocy, wuju — odparł pospiesznie bratanek. — Demony nic nie będą widziały. Ale możemy przecież pokazać planszę z napisem „Noc” na początku sceny, żeby…
— To nie jest magia ruchomych obrazków — warknął Dibbler. — To tylko jakieś nędzne sztuczki.
— Przepraszam — wtrącił Victor. — Przepraszam, ale to chyba bez znaczenia. Demony na pewno mogłyby namalować niebo czarne i z gwiazdami.
Wszyscy umilkli. Dibbler spojrzał na Halogena.
— Mogą? — zapytał.
— Nie — odparł krótko korbowy. — I tak wściekle trudno je zmusić, żeby malowały to, co widzą. Co tu gadać o tym, czego nie widzą.
Dibbler podrapał się w nos.
— Jestem skłonny do negocjacji — rzekł. Korbowy wzruszył ramionami.
— Nie zrozumiał pan, panie Dibbler. Po co im pieniądze? Tylko by je zjadły. A jeśli zaczniemy im tłumaczyć, żeby malowały to, czego nie ma, zaczną się poważne…
— To może będzie bardzo jasny księżyc? — zaproponowała Ginger. — W pełni?
— Rozsądny pomysł — pochwalił ją Dibbler. — Zrobimy planszę, na której Victor mówi do Ginger coś w rodzaju: Jakże jasny księżyc świeci tej nocy, bwana”.
— Coś w tym rodzaju — zgodził się dyplomatycznie Soli.
Nadeszło południe. Wzgórze Świętego Gaju jaśniało w blasku słońca niczym częściowo wyzuta guma do żucia o smaku szampana. Korbowi kręcili korbami, statyści z entuzjazmem biegali tam i z powrotem, Dibbler wściekał się na wszystkich, a historia kinematografii tworzyła się za pomocą ujęcia trzech krasnoludów, czterech ludzi, dwóch trolli i psa, dosiadających tego samego wielbłąda i wrzeszczących ze zgrozą, żeby się zatrzymał.
Victor został zwierzęciu przedstawiony. Wielbłąd mrugał, trzepocząc długimi rzęsami. Ślinił się, jakby żuł mydło. Klęczał i sprawiał wrażenie wielbłąda, który ma za sobą ciężki ranek i dla nikogo nie będzie się wysilał. Kopnął już trzech ludzi.
— Jak ma na imię? — zapytał ostrożnie Victor.
— Nazywamy go Złośliwym Psim Synem — odparł nowo mianowany wiceprezes do spraw wielbłądów.
— Nie brzmi to jak imię.
— Dla wielbłąda to bardzo dobre imię — zapewnił z przekonaniem poganiacz.
— Nie ma nic złego w fyciu psim synem — odezwał się jakiś głos za ich plecami. — Sam jestem psim synem. Mój ojciec też fył psim synem, ty frudny łofuzie w nocnej koszuli.
Poganiacz uśmiechnął się nerwowo do Victora i obejrzał. Za nim nie było nikogo. Spojrzał w dół.
— Hau — powiedział Gaspode i pomachał czymś, co prawie było ogonem.
— Słyszałeś, jak ktoś coś mówił? — spytał niepewnie poganiacz.
— Nie — odparł Victor. Pochylił się do ucha wielbłąda i szepnął, na wypadek gdyby był to specjalny wielbłąd ze Świętego Gaju: — Bądźmy przyjaciółmi. Zgoda?
Złośliwy Psi Syn zastrzygł uchem grubym jak dywan[11].
— Jak się na nim jeździ?
— Kiedy chcesz jechać do przodu, klniesz na niego i walisz kijem, a kiedy chcesz się zatrzymać, klniesz na niego i mocno walisz kijem.
— A gdybym chciał skręcić?
— To jest pytanie z podręcznika dla zaawansowanych. Najlepiej wtedy zsiąść i odwrócić go ręcznie.
— Jesteście gotowi?! — ryknął Dibbler przez tubę. — Masz podjechać do namiotu, zeskoczyć z wielbłąda, pokonać wielkich eunuchów, wedrzeć się do środka, wyciągnąć dziewczynę, wskoczyć n; wielbłąda i odjechać. Zrozumiałeś? Dasz radę?
— Jakich wielkich eunuchów? — spytał Victor, wsiadając. Wielbłąd zaczął wolno rozplątywać nogi i podnosić się z piasku. Jeden z wielkich eunuchów nieśmiało podniósł rękę.
— To ja, Morry — powiedział.
— Aha. Cześć, Morry.
— Cześć, Vic.
— I ja, Skallin — dodał drugi wielki eunuch.
— Cześć, Skallin.
— Cześć, Vic.
— Wszyscy na miejsca — polecił Dibbler. — Zaraz… O co chodzi Skallin?
— Tego… Zastanawiałem się, panie Dibbler… Jaka jest moja motywacja w tej scenie?
— Motywacja?
— Tak. Właśnie… Muszę to wiedzieć, rozumie pan.
— To może: wyrzucę cię, jeśli nie zagrasz jak należy? Skallin uśmiechnął się szeroko.
— Słuszna racja, panie Dibbler — stwierdził.
— W porządku — rzucił Dibbler. — Wszyscy gotowi? Kręcimy!
Złośliwy Psi Syn odwrócił się niezgrabnie, wystawiając nogi pod dziwacznymi wielbłądzimi kątami, po czym ruszył skomplikowanym truchtem.
Korba wykonała obrót…
Powietrze zamigotało.
I Victor się obudził. Przypominało to powolne wynurzanie się z różowego obłoku albo cudowny sen, który — choćby nie wiem jak się starać — ulatnia się z umysłu, kiedy wkracza dzień, i pozostawia tylko dojmujące poczucie straty; człowiek instynktownie wie, że nic, ale to nic, co może go spotkać w ciągu dnia, nie będzie nawet w połowie tak przyjemne jak to we śnie.
Zamrugał. Wizje odpłynęły. Zdał sobie sprawę z bólu mięśni — jakby niedawno je nadwerężył.
— Co się stało? — wymamrotał. Spuścił wzrok.
— Oj — powiedział.