Выбрать главу

Pies wił się w uścisku.

— Albo możemy ci założyć kaganiec — zaproponowała Ginger.

— Nie jestem groźny! — jęczał Gaspode, drapiąc pazurami piasek.

— Moim zdaniem gadający pies jest bardzo groźny — stwierdził Victor.

— Straszliwie — potwierdziła Ginger. — Nigdy nie wiadomo, co powie.

— Widzisz? Widzisz? — poskarżył się żałośnie Gaspode. — Wiedziałem. Jak tylko pokażę, że umiem mówić, fędę miał same kłopoty. Coś takiego nie powinno spotykać porządnego psa.

— Ale spotka — zagroził Victor.

— No dofrze, dofrze — wymruczał Gaspode. — Chociaż nie wiem, co wam z tego przyjdzie.

Victor puścił go. Gaspode usiadł i otrzepał się z piasku.

— I tak nie zrozumiecie — narzekał. — Inny pies fy zrozumiał, ale nie wy. Widzicie, chodzi o doświadczenie gatunkowe. Jak całowanie. Wy wiecie, jak to jest, a ja nie. To nie należy do psich doświadczeń. — Zauważył ostrzegawcze spojrzenie Victora i wrócił do tematu: — Chodzi o to, że wyglądacie, jakfy tutaj fyło wasze miejsce. — Przyglądał im się przez chwilę. — Widzicie? Widzicie? Mówiłem, że nic z tego nie fędzie. Chodzi o… o terytorium, jasne? Przejawiacie wszystkie oznaki fycia właśnie tam, gdzie fyć powinniście. Prawie każdy tutaj jest ofcy, oprócz was. Hm… Na przykład, na pewno zauważyliście, że niektóre psy szczekają na was, kiedy jesteście w nowym miejscu. To nie tylko zapach; mamy taki zadziwiający zmysł przemieszczenia. Tak jak niektórzy ludzie źle się czują, kiedy widzą krzywo powieszony ofrazek. To coś w tym rodzaju, tylko gorzej. I tutaj… tak jakfy jedynym miejscem, gdzie powinniście się znaleźć w tej chwili, fyło właśnie to.

Raz jeszcze przyjrzał się im z uwagą, po czym podrapał się w ucho.

— Do licha — mruknął. — Kłopot polega na tym, że umiem to wytłumaczyć po psiemu, ale wy słuchacie tylko ludzkiego.

— Brzmi dość tajemniczo — uznała Ginger.

— Mówiłeś coś o moich oczach — przypomniał Victor.

— A tak. Przyglądałeś się swoim oczom? — Gaspode skinął głową na Ginger. — Ty też, panienko.

— Nie bądź głupi — zirytował się Victor. — Jak mogę się przyglądać własnym oczom?

Gaspode potrząsnął łbem.

— Możecie ofejrzeć je sofie nawzajem — zaproponował. Spojrzeli na siebie odruchowo.

Trwało to długą chwilę. Gaspode wykorzystał ją, by głośno oddać mocz na kołek namiotu.

— O rany — szepnął w końcu Victor.

— Moje też? — upewniła się Ginger.

— Tak. Czy to boli?

— Powinieneś wiedzieć.

— Sami widzicie — odezwał się Gaspode. — I przyjrzyjcie się Difflerowi, kiedy znów go spotkacie. Ale dokładnie się przyjrzyjcie. Victor przetarł oczy, które zaczynały mu łzawić.

— To tak jakby Święty Gaj wezwał nas tutaj, coś z nami zrobił i jeszcze nas…

— …napiętnował — dokończyła Ginger z goryczą. — Właśnie tak.

— Kiedy to, hm, wygląda całkiem atrakcyjnie — zapewnił ją szarmancko Victor. — Jakby się skrzyły. Cień upadł na piasek.

— A, tu jesteście — ucieszył się Dibbler.

Kiedy wstali, objął oboje za ramiona i lekko uścisnął.

— Wy, młodzi, zawsze gdzieś się chowacie razem — powiedział żartobliwie. — Piękna rzecz. Wspaniała rzecz. Bardzo romantyczna. Ale musimy kończyć migawkę, a na planie wielu ludzi czeka już tylko na was, więc bierzmy się do pracy.

— Widzisz, o co mi chodziło? — wymruczał cichutko Gaspode. Kiedy się wiedziało, czego szukać, nie można było nie zauważyć. W samym środku oczu Dibblera tkwiły maleńkie złote gwiazdki.

* * *

W sercu wielkiego czarnego kontynentu Klatchu powietrze było ciężkie, ciężarne obietnicą nadchodzącego monsunu.

Żaby rechotały w sitowiu[14] na brzegach leniwej, brunatnej rzeki. Krokodyle drzemały na błotnistych mieliznach.

Natura wstrzymywała oddech.

Z gołębnika Azhurala N’choate, handlarza bydła, rozległo się gruchanie. Azhural przerwał drzemkę na werandzie i poszedł sprawdzić, jaka jest przyczyna takiego podniecenia.

W rozległych zagrodach za chatą czekało kilka wyliniałych, gnuśnych gnu, przeznaczonych do szybkiej sprzedaży. Ziewały i przeżuwały w upale. Teraz ze zdumieniem podniosły głowy, gdy N’choate jednym skokiem pokonał stopnie werandy i pognał w ich stronę.

Okrążył zagrody zebr i stanął przed swym asystentem, M’Bu, który powoli czyścił zagrodę strusi.

— Ile… — urwał i zaczął rzęzić.

M’Bu, który miał dwanaście lat, rzucił łopatę i z całej siły klepnął go po karku.

— Ile… — spróbował jeszcze raz Azhural.

— Znowu się szef przepracował? — spytał zatroskany M’Bu.

— Ile mamy słoni?!

— Właśnie z nimi skończyłem. Mamy trzy.

— Jesteś pewien?

— Tak, szefie — odparł spokojnie chłopak. — Trzy słonie łatwo policzyć.

Azhural przykucnął na czerwonej zapylonej ziemi i zaczai kreślić patykiem cyfry.

— Stary Muluccai musi mieć przynajmniej pół tuzina — mamrotał. — A Tazikel trzyma zwykle koło dwudziestu. Ludzie w delcie mają pewnie…

— Ktoś chce słoni, szefie?

— …ma piętnaście sztuk, tak mówił, a dochodzi jeszcze obóz drwali, sprzedadzą chyba tanio, powiedzmy: dwa tuziny…

— Ktoś chce dużo słoni, szefie?

— …mówił, że koło T’etse jest całe stado, nie powinno być problemów, potem wszystkie doliny aż do… M’Bu oparł się o płot i czekał.

— Koło dwustu… dziesięć więcej czy mniej, nieważne. — Azhural odrzucił patyk. — I tak o wiele za mało.

— Dziesięć słoni mniej albo więcej musi być ważne, szefie — oświadczył stanowczo M’Bu.

Wiedział, że liczenie słoni jest zajęciem bardzo precyzyjnym. Człowiek może nie być pewien, ile posiada żon, ale nigdy tego, ile posiada słoni. Słonia albo się ma, albo nie.

— Nasz agent w Klatchu dostał zamówienie na… — Azhural przełknął ślinę. — Na tysiąc słoni. Tysiąc! Natychmiast! Płatne gotówką! Upuścił papier na ziemię.

— Dostawa do miejsca zwanego Ankh-Morpork — dodał przygnębiony i westchnął. — Szkoda.

M’Bu podrapał się po głowie, patrząc na ciemne chmury gromadzące się nad szczytem F’twangi. Wkrótce wysuszona sawanna zahuczy gromem i deszczem.

Potem schylił się i podniósł patyk.

— Co robisz? — spytał Azhural.

— Rysuję mapę, szefie — odpowiedział M’Bu. Azhural pokręcił głową.

— Nie warto, chłopcze. Do Ankh mamy, o ile wiem, trzy tysiące mil. Trochę mnie poniosło. Za dużo mil, za mało słoni.

— Możemy pójść przez równiny, szefie. Na równinach żyje dużo słoni. Wyślijmy przodem gońców. Po drodze możemy zebrać mnóstwo słoni. Całe równiny są wręcz zatłoczone słoniami.

— Nie, musielibyśmy iść dookoła, wzdłuż brzegu — odparł handlarz, kreśląc w kurzu długą zakrzywioną linię. — Bo dżungla rośnie tutaj… — stuknął patykiem wyschniętą ziemię — …i tutaj… — stuknął znowu, trafiając lekko w wychodzącą właśnie szarańczę, która pierwsze stuknięcie optymistycznie wzięła za początek deszczu. — W dżungli nie ma dróg.

M’Bu odebrał mu patyk i wyrysował prostą linię przez dżungle.

— Kiedy tysiąc słoni chce gdzieś iść — oświadczył — nie potrzebują żadnej drogi.

Azhural przemyślał to sobie. Potem wziął patyk i narysował zygzak w poprzek dżungli.

— Ale tutaj są Góry Słońca. Bardzo wysokie. Mnóstwo głębokich wąwozów. I żadnych mostów.

вернуться

14

Ale zostały wycięte przy końcowym montażu.