M’Bu odebrał mu patyk, wskazał dżunglę i uśmiechnął się.
— Wiem, gdzie leży właśnie wyrwane z ziemi mnóstwo dobrego drewna, szefie.
— Tak? No dobrze, mój chłopcze, dobrze, ale i tak musimy jakoś dotrzeć do gór.
— Całkiem przypadkiem tysiąc bardzo silnych słoni będzie zmierzać w tamtą stronę, szefie.
M’Bu uśmiechnął się znowu, odsłaniając zęby. Członkowie jego plemienia ostrzyli sobie zęby w szpic[15]. Oddał Azhuralowi patyk. Azhural wolno otworzył usta.
— Na siedem księżyców Nasreem — szepnął. — Możemy tego dokonać. Tą trasą tylko… zaraz, tylko tysiąc trzysta, może tysiąc czterysta. Albo nawet mniej. Tak… naprawdę możemy.
— Tak, szefie.
— Wiesz, zawsze chciałem dokonać w życiu czegoś wielkiego. Czegoś… naprawdę — wyznał Azhural. — Rozumiesz, tutaj struś, tam żyrafa… To nie są rzeczy, za które będą człowieka pamiętali. — Wbił wzrok w fioletowoszary horyzont. — Możemy, prawda? — upewnił się.
— Jasne, szefie.
— Wprost przez góry!
— Jasne, szefie.
Kiedy wytężał wzrok, widział, że ta fioletowoszarość zwieńczona jest bielą.
— To bardzo wysokie góry… — W jego głosie znów zabrzmiało zwątpienie.
— Zbocze idzie w górę, zbocze opada w dół — stwierdził gnomicznie M’Bu.
— To fakt — zgodził się Azhural. — Czyli, przeciętnie, jest płasko na całej trasie.
Raz jeszcze spojrzał na góry.
— Tysiąc słoni — mruczał. — A wiesz, chłopcze, kiedy budowali grobowiec króla Leonida z Efebu, używali stu słoni, żeby ciągnęły głazy? A dwustu słoni, jak uczy historia, użyto przy budowie pałacu Rhoxie w mieście Klatch.
W oddali zahuczał grom.
— Tysiąc słoni — powtórzył Azhural. — Ciekawe, na co im są potrzebne.
Reszta dnia upłynęła Victorowi jak w transie.
Znowu galopował i walczył, i znowu zmieniał upływ czasu. Nadal trudno mu było to pojąć. Najwyraźniej błonę można później pociąć i skleić z powrotem tak, żeby zdarzenia następowały we właściwym porządku. A niektóre wcale nie musiały nastąpić. Zauważył, jak malarz rysuje planszę z napisem „W Królewskim Pałacu, godzinę późniey”.
Jedna godzina zniknęła ze strumienia Czasu — ot, tak. Oczywiście wiedział, że nie została chirurgicznie wycięta z jego życia. Zresztą takie rzeczy bez przerwy zdarzały się w książkach. Na scenie także. Oglądał kiedyś występ wędrownej trupy aktorskiej. Akcja przedstawienia przenosiła się magicznie z „Pola Bitwy w Tsorcie” do „Efebiańskiej Fortecy, Tej Samej Nocy”, po krótkim tylko opuszczeniu workowej kurtyny oraz intensywnym stukaniu i przeklinaniu przy zmianie dekoracji.
Ale tutaj wyglądało to inaczej. Dziesięć minut po nakręceniu sceny musiał grać kolejną, rozgrywającą się poprzedniego dnia i całkiem gdzie indziej, ponieważ Dibbler wynajął namioty do obu scen i nie chciał przepłacać. Trzeba więc było zapomnieć o wszystkim prócz Teraz, co nie jest łatwe, kiedy w dodatku w każdej chwili oczekuje się tego dziwnego uczucia oderwania…
Nie nadeszło. Po kolejnej zagranej bez przekonania scenie bitwy Dibbler oznajmił, że to już koniec.
— Mamy jeszcze dokręcić zakończenie — przypomniała mu Ginger.
— Zagraliście je dziś rano — odparł Soli.
— Aha.
Rozległy się piski — to demony zostały wypuszczone z pudła. Teraz siedziały na brzegu pokrywy, machały w powietrzu nóżkami i podawały sobie z ręki do ręki malutkiego papierosa. Statyści ustawili się w kolejce po wypłatę. Wielbłąd kopnął wiceprezesa do spraw wielbłądów. Korbowi wyjęli z pudeł wielkie szpule błony i odeszli do tajemniczego cięcia i klejenia, jakim korbowi zajmują się po zmroku. Pani Cosmopilite, wiceprezes do spraw garderoby, zebrała wszystkie kostiumy i podreptała gdzieś — możliwe, że chciała położyć je do łóżek.
Kilka akrów porośniętego karłowatymi krzakami terenu na tyłach wytwórni przestało być falującymi wydmami Wielkiego Nefu i stało się znowu placem na tyłach wytwórni. Victor miał uczucie, że z nim dzieje się coś podobnego.
Pojedynczo i parami twórcy ruchomych obrazków odchodzili; śmiali się, żartowali i umawiali na spotkanie u Borgle’a.
Ginger i Victor pozostali sami w coraz szerszym kręgu pustki.
— Tak się czułam, kiedy pierwszy raz widziałam, jak odjeżdża cyrk — powiedziała Ginger.
— Dibbler mówił, że jutro kręcimy następny — przypomniał Victor. — Jestem pewien, że wymyśla je na poczekaniu. Ale dostajemy po dziesięć dolarów za dzień… Minus to, co jesteśmy winni Gaspode — dodał uczciwie. I uśmiechnął się niezbyt mądrze. — Nie martw się — powiedział. — Przecież robisz to, co zawsze chciałaś robić.
— Nie bądź głupi. Parę miesięcy temu nie wiedziałam nawet, że istnieją ruchome obrazki. Bo ich nie było. Ruszyli spacerem w stronę miasta.
— A kim chciałaś zostać? — zapytał. Wzruszyła ramionami.
— Nie wiedziałam nic prócz tego, że nie chcę być dojarką. Dojarki pamiętał z domu. Spróbował sobie przypomnieć jakieś szczegóły.
— Dojenie krów zawsze wydawało mi się całkiem ciekawym zajęciem — mruknął. — No wiesz, jaskry… I świeże powietrze…
— Jest zimno, mokro, a kiedy skończysz, krowa zawsze kopie w wiadro. Nawet mi nie mów o dojeniu. Ani o pasaniu owiec. Czy gęsi. Tak naprawdę to nienawidziłam naszej farmy.
— Aha.
— I jeszcze chcieli, żebym wyszła za kuzyna, kiedy skończyłam piętnaście lat.
— Czy to dozwolone?
— Oczywiście. Tam, skąd pochodzę, wszystkie dziewczyny wychodzą za kuzynów.
— Dlaczego? — zdziwił się Victor.
— Myślę, że przynajmniej nie trzeba się martwić, co robić w sobotnie noce.
— Aha.
— A czy… ty… chciałeś kimś zostać? — spytała Ginger, wkładając w krótkie dwie litery pogardę godną całego zdania.
— Właściwie nie — przyznał Victor. — Wszystko wygląda na interesujące, dopóki człowiek nie zacznie tego robić. Wtedy przekonuje się, że to praca jak każda inna. Założę się, że nawet taki Cohen Barbarzyńca wstaje rano, myśląc: „No nie, kolejny dzień deptania moją ciężką stopą tronów wysadzanych klejnotami”.
— Tym się zajmuje? — spytała Ginger, wbrew sobie zaciekawiona.
— Według legend, tak.
— Ale dlaczego?
— Nie mam pojęcia. Pewnie taką ma pracę.
Ginger nabrała w dłoń piasku. Były w nim maleńkie muszle, które pozostały jej w ręku, gdy piasek przesypał się między palcami.
— Pamiętam, jak do naszej wsi przyjechał cyrk — powiedziała. — Miałam dziesięć lat. Dziewczyna w rajtuzach wyszywanych cekinami chodziła po linie; robiła nawet salta. Wszyscy bili brawo i krzyczeli. Mnie nie pozwalali wejść na drzewo, ale ją oklaskiwali. Wtedy podjęłam decyzję.
— Rozumiem — rzekł Victor, starając się nadążyć za psychologicznym wątkiem opowieści. — Wtedy postanowiłaś być kimś.
— Nie bądź głupi. Postanowiłam być więcej niż tylko kimś. — Rzuciła muszelkę w stronę zachodzącego słońca i roześmiała się. — Zamierzam być najsłynniejszą osobą na świecie, wszyscy będą mnie kochać i będę żyła wiecznie.
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, o co człowiekowi chodzi — odparł dyplomatycznie Victor.
— Wiesz, co jest największą tragedią tego świata? — Ginger wcale nie zwracała na niego uwagi. — Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.
15
Bez szczególnych powodów religijnych. Po prostu podobał im się efekt, kiedy się uśmiechali.