— Ja, tego… chciałbym wolny dzień, panie Dibbler — powtórzył Victor.
— Wolny dzień? Nie chcesz pracować?
— Tylko jeden dzień, panie Dibbler.
— Ale nie myślisz chyba, że będę płacił ludziom za branie dni wolnych. Wiesz, nie jestem wypchany pieniędzmi. Przecież nie osiągamy jeszcze zysków. Równie dobrze mógłbyś przystawić mi kuszę do głowy. Proszę, nie krępuj się.
Gaspode zerknął na worki przed Sollem, który z zacięciem sumował stosy monet. Cynicznie uniósł brew.
Za drzwiami panowało milczenie. No nie, pomyślał Gaspode; ten młody idiota zapomniał roli.
— Nie chcę zapłaty, panie Dibbler. Gaspode odetchnął.
— Nie chcesz zapłaty?
— Nie, panie Dibbler.
— Ale pewnie chciałbyś nadal tu pracować, kiedy wrócisz? — zapytał drwiąco Dibbler.
Gaspode wstrzymał oddech. Długo musiał Victora szkolić.
— Liczę na to, panie Dibbler. Ale myślałem też, że sprawdzę, co mogą zaproponować Unitarni Alchemicy.
Rozległ się dźwięk przypominający stuk oparcia uderzającego o ścianę. Gaspode złośliwie wyszczerzył zęby.
Przed Sollem wylądował kolejny worek pieniędzy.
— Unitarni Alchemicy?
— Wygląda na to, że robią postępy z głosowcami, panie Dibbler — wyjaśnił potulnie Victor.
— Ale to amatorzy! I oszuści!
Gaspode zmarszczył nos. Nie udało mu się wyćwiczyć Victora dalej niż do tego etapu.
— No i bardzo dobrze, panie Dibbler.
— A to czemu?
— Byłoby straszne, gdyby okazali się oszustami i zawodowcami.
Gaspode pokiwał głową. Nieźle, całkiem nieźle…
Usłyszał kroki obiegające biurko. Kiedy Dibbler znów się odezwał, mógłby w swoim głosie postawić pompę i sprzedawać go po dziesięć dolarów za baryłkę.
— Victor… Vic, czy nie byłem dla ciebie jak wujek?
To prawda, pomyślał Gaspode. Jest jak wujek dla większości ludzi tutaj. Ponieważ są jego bratankami.
Przestał podsłuchiwać, bo już wiedział, że Victor dostanie wolny dzień i pewnie jeszcze Dibbler mu zapłaci. W dodatku właśnie wszedł do pokoju inny pies.
Wielki i lśniący. Jego sierść błyszczała jak miód.
Gaspode rozpoznał w nim czystej krwi psa myśliwskiego z Ramtopów. Przybysz usiadł obok niego. Był jak piękny i smukły jacht regatowy, który stanął w porcie obok barki węglowej.
Gaspode usłyszał głos Solla:
— Więc to jest najnowszy pomysł wuja? Jak ma na imię?
— Laddie — odparł opiekun.
— Ile kosztował?
— Sześćdziesiąt dolarów.
— Za psa? Robimy nie w tym interesie, co trzeba.
— Hodowca twierdził, że zna wszystkie sztuczki. I jest chytry jak lis. Właśnie taki, jakiego szukał pan Dibbler.
— Dobra, przywiąż go tutaj. A jeśli ten drugi kundel spróbuje tego nowego ugryźć, wykopiesz go na dwór.
Gaspode przyjrzał się Sollowi z uwagą. Potem, kiedy nikt już nie zwracał na nich uwagi, przysunął się do nowego.
— Po co cię sprowadzili? — zapytał.
Nowy odpowiedział mu spojrzeniem pełnym eleganckiego niezrozumienia.
— Znaczy, należysz do kogoś tutaj czy co?
Nowy zaskomlał cicho.
Gaspode przeszedł na psi podstawowy, będący mieszaniną skomleń i sapnięć.
— Hej — powiedział. — Jest tam kto?
Ogon nowego poruszył się niepewnie.
— Karma jest tutaj obrzydliwa. Nowy uniósł swój rasowy pysk.
— Co za miejsce? — zapytał.
— To Święty Gaj. Jestem Gaspode. Nazwany tak na pamiątkę słynnego Gaspode. Gdybyś czegoś potrzebował, to…
— Wszyscy dwunodzy. Tam… Co za miejsce?
Gaspode wytrzeszczył na niego oczy.
W tej chwili otworzyły się drzwi gabinetu Dibblera. W progu stanął Victor. Kaszlał, trzymając w ustach koniec cygara.
— Świetnie, świetnie — stwierdził Dibbler, wychodząc za nim. — Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. Nie marnuj tego, chłopcze, nie marnuj… Kosztują dolara za pudełko. O, widzę, że przyprowadziłeś swojego pieska.
— Hau — odparł Gaspode z irytacją.
Drugi pies szczeknął krótko i usiadł; posłuszna czujność promieniowała z każdego włoska jego sierści.
— Aha — ucieszył się Dibbler. — Widzę, że mamy naszego cudownego psa.
Nędzna imitacja ogona Gaspode drgnęła raz czy dwa. Dopiero po chwili zrozumiał, jaka jest prawda. Spojrzał niechętnie na większego psa, otworzył pysk, by coś powiedzieć, opanował się w ostatniej chwili i zdołał zmienić słowa w krótkie:
— Szczek?
— Wpadłem na ten pomysł wczoraj w nocy, kiedy zobaczyłem twojego — mówił Dibbler. — Pomyślałem, że przecież ludzie lubią zwierzęta. Ja na przykład lubię psy. Pies dobrze się kojarzy. Ratuje życie. Najlepszy przyjaciel człowieka i takie rzeczy.
Victor dostrzegł wściekłą minę Gaspode.
— Gaspode jest bardzo mądry — powiedział.
— Rozumiem, że tak uważasz. Ale przyjrzyj się im obu. Z jednej strony mamy to sprytne, bystre, piękne zwierzę, a z drugiej kłąb kurzu na kacu. Żadna konkurencja. Mam rację?
Cudowny pies zaszczekał głośno.
— Co za miejsce? Dobry Laddie!
Gaspode przewrócił oczami.
— Widzisz, o co mi chodzi? — dokończył Dibbler. — Wystarczy dać mu odpowiednie imię, trochę przeszkolić i rodzi się gwiazda. — Klepnął Victora po ramieniu. — Miło było cię widzieć, naprawdę miło, wpadnij znowu, kiedy tylko zechcesz, byle nie za często, a teraz już idź… Soli!
— Idę, wujku!
Victor został nagle sam — jeśli nie liczyć dwóch psów i pokoju pełnego ludzi. Wyjął z ust cygaro, napluł na rozżarzony koniec i starannie ukrył je za doniczką.
— Wykluła się gwiazda — odezwał się cichy głos z dołu.
— Co mówi? Co za miejsce?
— Nie patrz tak na mnie — poprosił Victor. — Nie miałem z tym nic wspólnego.
— Może mu się przyjrzysz? Jesteśmy w Mieście Tępaków czy co? — prychnął Gaspode.
— Dobry Laddie!
— Chodźmy — zaproponował Victor. — Za pięć minut powinienem być na planie.
Gaspode powlókł się za nim, mamrocząc coś pod nosem. Do Victora dobiegały takie określenia jak „stary futrzak”, „najlepszy przyjaciel człowieka” i „piekielnie cudowny piekielny pies”. Wreszcie nie mógł już tego wytrzymać.
— Jesteś zwyczajnie zazdrosny — stwierdził.
— Nify jak? O tego przerośniętego szczeniaka z jednocyfrowym ilorazem inteligencji?
— Ale też ze lśniącą sierścią i z rodowodem długim jak twoja… jak moja ręka.
— Rodowód? Rodowód? Cóż to jest rodowód? Zwykła hodowla. Ja też miałem ojca, wiesz? I dwóch dziadków. I czterech pradziadków. A wielu z nich fyło nawet tym samym psem. Więc nie opowiadaj mi o rodowodach.
Zatrzymał się, żeby zadrzeć nogę przy jednej z podpór nowej tablicy „Siedziba Wytwórni Ruchomych Obrazków Wieku Nietoperza”.
Był to kolejny element, który zastanawiał Thomasa Silverfisha. Przyszedł rano do pracy i odkrył, że ręcznie malowany szyld „Ciekawa i Pouczająca Kinematografia” zniknął, zastąpiony przez tę ogromną tablicę. Teraz siedział w gabinecie, podpierał głowę rękami i usiłował sam siebie przekonać, że to jego pomysł.
— To mnie wezwał Święty Gaj — mruczał smętnie Gaspode. — Przyfyłem z tak daleka, a oni wyfrali to wielkie, kudłate zwierzę. I pewnie jeszcze zgodzi się pracować za miskę mięsa dziennie.