— Wiesz co? A może Święty Gaj nie wezwał cię po to, żebyś został cudownym psem? — zastanowił się Victor. — Może zaplanował dla ciebie coś innego?
To śmieszne, pomyślał. Dlaczego opowiadam takie rzeczy? Przecież miejsce nie myśli. Nie może nikogo do siebie wzywać… No, chyba że się tęskni za domem… Ale nie może budzić nostalgii miejsce, którego się jeszcze nigdy nie widziało; to przecież logiczne. A ludzie mieszkali tu ostatnio pewnie tysiące lat temu…
Gaspode obwąchał ścianę.
— Powiedziałeś Difflerowi wszystko, tak jak ci kazałem? — zapytał.
— Tak. Bardzo się zdenerwował, kiedy wspomniałem, że pójdę do Unitarnych Alchemików. Gaspode parsknął drwiąco.
— I powiedziałeś, że ustny kontrakt nie jest wart papieru, na którym został spisany?
— Tak. Nie zrozumiał, o co mi chodzi. Ale dał mi cygaro. I obiecał, że zapłaci za mój i Ginger W)jazd do Ankh-Morpork. Już niedługo. Mówił, że planuje naprawdę wielki obrazek.
— Jaki? — spytał podejrzliwie Gaspode.
— Nie powiedział.
— Posłuchaj, mały — rzekł Gaspode. — Diffler robi tu majątek. Policzyłem wszystko. Na fiurku Solla fyło pięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt trzy dolary i pięćdziesiąt dwa pensy. Tyje zarofiłeś. To znaczy ty i Ginger.
— O rany…
— Dlatego chciałfym, żefyś nauczył się paru nowych słów. Myślisz, że dasz radę?
— Mam nadzieję.
— Procent wpływów frutto — powiedział Gaspode. — Tyle. Zapamiętasz?
— Procent wpływów brutto — powtórzył Victor.
— Zuch chłopak.
— Ale co to znaczy?
— O to się nie martw. Masz tylko powiedzieć, że tego właśnie chcesz. Kiedy nadejdzie właściwa chwila.
— A kiedy nadejdzie? — spytał Victor. Gaspode uśmiechnął się złośliwie.
— Hm… Najlepsza chyfa wtedy, kiedy Diffler fędzie miał pełne usta jedzenia.
Święty Gaj przypominał mrowisko. Od strony morza Jodłowe Studio pracowało nad Trzecim gnomem. Mikrolityczne Obrazki, prowadzone niemal wyłącznie przez krasnoludów, przygotowywały Poszukiwaczy złota 1457, po których planowano Gorączkę złota. W Dryfującym Pęcherzu — Ruchomych Obrazkach szykowali Indycze uda. U Borgle’a był tłok.
— Nie wiem, jaki będzie tytuł, ale robimy teraz coś o wyprawie na spotkanie z magiem. Coś o pójściu za stogiem żółtej cegły — tłumaczył sąsiadowi w kolejce mężczyzna w połówce kostiumu lwa.
— Myślałem, że w Świętym Gaju nie ma magów.
— Ten nikomu nie przeszkadza. Nie jest zbyt dobry w magowaniu.
— Jak oni wszyscy!
Dźwięk — to był najważniejszy problem. W całym Świętym Gaju w szopach pracowali alchemicy; krzyczeli na papugi, przekonywali gadające szpaki, konstruowali niezwykłe butelki, by uwięzić w nich głos i odbijać między ściankami do chwili, kiedy trzeba będzie go wypuścić. Do huku wybuchającej czasem oktocelulozy dołączyły teraz znużone szlochy albo wrzaski bólu, kiedy zirytowana papuga brała nieostrożny kciuk za orzeszek.
Papugi nie przyniosły rozwiązania, na które wszyscy liczyli. Owszem, pamiętały, co się do nich mówi, i powtarzały to — w pewnym sensie. Ale nie dało się ich wyłączyć, w dodatku miały zwyczaj dodawania innych zasłyszanych słów. Dibbler podejrzewał, że słów tych uczą je złośliwi korbowi. W efekcie krótkie fragmenty romantycznego dialogu przerywały wrzaski „Brrrawo! Pokaż majtki!”, a Dibbler twierdził, że nie zamierza robić takich ruchomych obrazków. Przynajmniej na razie.
Glos… mówiono, że kto pierwszy wprowadzi głos, będzie władał Świętym Gajem. Publiczność tłoczyła się na migawkach, ale publiczność jest kapryśna. Kolor okazał się łatwiejszy — to tylko kwestia wyhodowania demonów, które potrafiły odpowiednio szybko malować. Ale głos byłby prawdziwym przełomem.
Tymczasem próbowano innych sposobów. Krasnoludzie studio zrezygnowało z powszechnej praktyki wypisywania dialogów na planszach pomiędzy kolejnymi scenami i wynalazło napisy w dole ekranu. Sprawdzały się doskonale, pod warunkiem że aktorzy pamiętali, by nie wychodzić za daleko do przodu i nie przewracać liter.
Ale jeśli nawet brakowało głosu, to ekrany od brzegu do brzegu powinna wypełniać prawdziwa uczta dla oczu. Stukanie młotków zawsze było dźwiękowym tłem Świętego Gaju, a teraz stało się dwa razy głośniejsze…
W Świętym Gaju wznoszono miasta z całego świata.
Zaczęli Unitarni Alchemicy, budując drewniano-płócienną kopię Wielkiej Piramidy Tsortu w skali jeden do dziesięciu. I wkrótce na placach wytwórni zaczęły rosnąć całe ulice Ankh-Morpork, pałace z Pseudopolis, zamki z krain osiowych. W niektórych przypadkach pałace były namalowane na tylnych powierzchniach ulic, tak że książąt od chłopów dzieliła tylko grubość farby i płótna.
Victor do końca dnia pracował przy jednoszpulowcu. Ginger prawie się do niego nie odzywała, nawet po obowiązkowym pocałunku, kiedy ocalił ją przed tym, czym miał być Morry. Jeśli Święty Gaj wywierał na nich czarodziejski wpływ, dzisiaj z tego zrezygnował. Victor ucieszył się, kiedy wreszcie skończyli.
Potem przyglądał się, jak treser ćwiczy z Laddie, Cudownym Psem.
Kiedy patrzył, jak pełne gracji zwierzę niczym strzała przelatuje nad przeszkodami i chwyta tresera za dobrze owiniętą poduszkami rękę, nie miał wątpliwości, że pies ten został właściwie przez samą Naturę stworzony do ruchomych obrazków. Nawet szczekał fotogenicznie.
— A wiesz, co on mówi? — odezwał się niechętny głos obok jego nogi. Był to Gaspode, obraz krzywonogiej żałości.
— Nie. Co? — spytał Victor.
— Ja Laddie. Ja dofry piesek. Dofry Laddie” — przetłumaczył Gaspode. — Rzygać się chce od tego, prawda?
— Niby tak, ale potrafiłbyś przeskoczyć nad sześciostopowym płotem?
— Inteligencja, nieprawdaż… Ja zawsze ofchodzę przeszkody fokiem. Co oni teraz rofią?
— Chyba dają mu obiad.
— To coś nazywają ofiadem?
Gaspode podszedł i zajrzał do psiej miski. Laddie zerknął na niego z ukosa. Gaspode szczeknął cicho. Laddie zaskomlał. Gaspode szczeknął znowu.
Nastąpiła dłuższa wymiana ujadań.
Potem Gaspode wrócił i usiadł obok Victora.
— Patrz uważnie — powiedział.
Laddie chwycił miskę w zęby i odwrócił ją dnem do góry.
— Ofrzydliwe paskudztwo — stwierdził Gaspode. — Same żyły i flaki. Psu fym tego nie dał, a przecież sam nim jestem.
— Namówiłeś go, żeby wyrzucił swój obiad? — upewnił się wstrząśnięty Victor.
— Posłuszny chłopak, muszę przyznać — odparł z satysfakcją Gaspode.
— To bardzo brzydko…
— Ależ nie. Udzieliłem mu też pewnej rady. Laddie szczeknął rozkazująco do otaczających go ludzi. Victor słyszał, jak rozmawiają między sobą.
— Pies nie je obiadu — dobiegł głos Detrytusa. — Pies będzie głodny.
— Nie bądź głupi. Pan Dibbler mówi, że jest więcej wart od nas wszystkich.
— Może nie do tego jest przyzwyczajony. Wiecie, taki elegancki pies i w ogóle. To żarcie wygląda dość obrzydliwie.
— To jest psie żarcie! Coś takiego jedzą psy!
— Tak, ale czy to żarcie dla cudownych psów? Czym się żywią cudowne psy?
— Pan Dibbler nakarmi go tobą, jeśli będą z nim jakieś kłopoty.
— Dobrze już, dobrze. Detrytus, skocz do Borgle’a. Zobacz, co tam mają. Ale nie to, co dają zwykłym klientom.