Выбрать главу

Przerwy w błonie nie były niczym niezwykłym. Bezam wiele razy spędzał po kilka gorączkowych minut, tnąc i klejąc, gdy publiczność radośnie tupała nogami i entuzjastycznie ciskała w ekran orzeszkami, nożami i ciężkimi toporami.

Zrzucił z siebie zwoje błony i sięgnął po nożyczki i klej. Przynajmniej — co odkrył, przysuwając oba końce do latarni — bibliotekarz nie zabrał żadnego ciekawego kawałka. Bezam sądził, że małpa byłaby zdolna do porwania klatki, na której dziewczyna pokazywała stanowczo zbyt dużą część odsłoniętej piersi, albo jednej ze scen walki. Ale zniknął tylko fragment pokazujący Synów Pustyni galopujących ze swej górskiej fortecy, rzędem, na identycznych wielbłądach.

— Nie wiem, po co mu to było — mruknął do siebie Bezam. — Widać tylko kupę kamieni.

* * *

Victor i Gaspode stali wśród wydm na plaży.

— Tutaj była ta chata. — Victor pokazał palcem. — A jeśli się dobrze przyjrzysz, możesz dostrzec taką jakby drogę prowadzącą prosto do wzgórza. Ale na tym wzgórzu niczego nie ma, tylko stare drzewa.

Gaspode spojrzał na Zatokę Świętego Gaju.

— Zafawne, że jest taka okrągła — zauważył.

— Też tak myślę — zgodził się Victor.

— Słyszałem, że kiedyś fyło miasto tak zepsute, że fogowie zmienili je w kałużę roztopionego szkła — oświadczył Gaspode, nie całkiem na temat. — Jedyna osofa, która to widziała, zmieniła się w słup soli za dnia i maszynkę do sera nocą.

— O rany… Co ci ludzie tam robili?

— Nie wiem. Pewnie nic wielkiego. Niewiele trzefa, żefy zirytować fogów.

— Ja dobry! Dobry Laddie!

Pies nadbiegł przez wydmy niczym smuga, kometa złocistej i pomarańczowej sierści. Wyhamował przed Gaspode i zaczął podskakiwać z podnieceniem. Ujadał.

— Uciekł i teraz chce, żefym się z nim fawił — wyjaśnił zrezygnowany Gaspode. — Śmieszne, prawda? Żefyś padł, Laddie!

Laddie posłusznie upadł na grzbiet, wyciągając w górę cztery łapy.

— Widzisz? Rozumie każde moje słowo — mruczał Gaspode.

— Lubi cię — uznał Victor.

— Ha — parsknął Gaspode. — Jak psy chcą do czegoś dojść, jeśli tylko skaczą w kółko i wielfią różnych takich, fo dostały porządny ofiad? Co nify mam z tym zrofić?

Laddie upuścił patyk przed Gaspode i teraz patrzył na niego wyczekująco.

— Chce, żebyś rzucił ten patyk — wyjaśnił Victor.

— Po co?

— Żeby mógł go przynieść z powrotem.

— Jednego nie rozumiem — oświadczył Gaspode, kiedy Victor podniósł patyk i rzucił z całej siły, a Laddie pognał za nim jak strzała. — Tego, że podofno pochodzimy od wilków. Przecież taki przeciętny wilk to fystrzak, nie? Sprytu w nim po uszy i w ogóle. Mówimy o szarych łapach mknących przez fezkresną tundrę… Rozumiesz, o co mi chodzi.

Spojrzał tęsknie w stronę dalekich gór.

— I nagle, ledwie po paru pokoleniach, mamy słodkiego szczeniaczka z zimnym nosem, flyszczącymi oczami i mózgiem przestraszonego śledzia.

— I ciebie — dodał Victor.

Laddie przybiegł z powrotem z chmurze piasku, upuścił mu pod nogi wilgotny patyk. Victor podniósł go i rzucił znowu. Laddie ruszył w pościg, szczekając z radości.

— Nify tak — zgodził się Gaspode, maszerując na krzywych nogach. — Tylko że ja potrafię o siefie zadfać. To świat, gdzie pies psu jest wilkiem… Myślisz, że ten głupawy kundel przetrwałfy chociaż pięć minut w Ankh-Morpork? Postawiłfy tylko łapę na ulicy, a już fyłfy trzema parami rękawiczek i Chrupkim Smażonym nr 27 w najfliższym klatchiańskim całonocnym farze.

Victor znów rzucił patyk.

— Powiedz — poprosił — kim był ten sławny Gaspode, po którym dostałeś imię?

— Nie słyszałeś o nim?

— Nie.

— Fył strasznie sławny.

— Był psem?

— Tak. Wiele lat temu. Żył kiedyś w Ankh-Morpork taki gość, który kopnął w kalendarz, a należał do jednej z tych starych religii, gdzie człowieka po śmierci zakopują w ziemi. Więc go zakopali, a jego pies…

— …imieniem Gaspode…

— Tak, więc ten pies fył jego jedynym towarzyszem, a kiedy już go pochowali, położył się na jego grofie i wył, i wył. Parę tygodni. Warczał, jeśli ktoś chciał podejść za flisko. A potem zdechł. Victor znieruchomiał z patykiem w ręku.

— To bardzo smutne — stwierdził.

Rzucił. Laddie pomknął pod patykiem i zniknął w kępie karłowatych drzew na zboczu.

— Owszem. Wszyscy powtarzają, że dowodzi to niewinnej i dozgonnej miłości psa do pana — stwierdził Gaspode, wypluwając słowa, jakby to był popiół.

— Ale ty w to nie wierzysz?

— Właściwie nie. Uważam, że każdy pies fy tam został i wył, gdyfy mu upuścili na ogon płytę nagrofną. Usłyszeli wściekłe ujadanie.

— Nie przejmuj się. Laddie znalazł pewnie jakieś groźne kamienie alfo coś w tym rodzaju — powiedział Gaspode. Znalazł Ginger.

* * *

Bibliotekarz przemaszerował przez labirynt Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu i zszedł po schodach do półek najwyższego zagrożenia.

Prawie wszystkie tomy w Bibliotece były — jako magiczne — uważane za bardziej niebezpieczne od zwykłych książek. Większość przykuto do półek łańcuchami, żeby nie trzepotały dookoła.

Ale na niższych poziomach…

Na niższych poziomach trzymano książki dzikie, książki, których zachowanie albo zawartość wymagały dla nich całej półki, nawet całego pokoju. Książki kanibale, które — zostawione obok swych słabszych kuzynów — na drugi dzień stałyby pośród dymiących popiołów, grubsze i bardziej zadowolone z siebie. Książki, których sam spis treści potrafił zmienić nieprzygotowany umysł w szary twaróg. Książki, które nie były po prostu książkami o magii, ale książkami magicznymi.

O magii krąży wiele fałszywych poglądów. Ludzie opowiadają o mistycznych harmoniach, kosmicznej równowadze i jednorożcach, które jednak wobec prawdziwej magii są tym, czym drewniana kukiełka wobec Royal Shakespeare Company.

Prawdziwa magia to dłoń na pile elektrycznej, to iskra rzucona w baryłkę z prochem, tunel podprzestrzenny łączący z sercem gwiazdy, ognisty miecz, który płonie cały, łącznie z rękojeścią. Lepiej żonglować pochodniami w smolnym dole niż zadawać się z prawdziwą magią. Lepiej położyć się na drodze tysiąca słoni.

Przynajmniej tak twierdzą magowie i dlatego właśnie żądają tak druzgocąco wysokich opłat za zajmowanie się czymś podobnym.

Ale tutaj, na dole, w mrocznych tunelach nie można się było schować za amuletami, gwiaździstymi szatami i szpiczastymi kapeluszami. Tutaj człowiek albo miał w sobie to coś, albo nie. A jeśli nie miał, mógł dostać — zwykle za swoje.

Bibliotekarz słyszał dziwne odgłosy dobiegające zza okratowanych drzwi, które mijał po drodze. Raz czy dwa coś rzuciło się na te drzwi, aż zagrzechotały.

Słyszał hałasy…

Zatrzymał się przed łukowo sklepionym przejściem, zamkniętym drzwiami nie z drewna, ale z kamienia, i tak wyważonymi, że można je było bez trudu otworzyć z zewnątrz, ale wytrzymałyby ogromny nawet nacisk od środka. Zastanowił się chwilę, po czym sięgnął do niewielkiej niszy, wyjął maskę z żelaza i okopconego szkła, którą zaraz włożył, oraz parę skórzanych rękawic wzmocnionych stalową siatką. Była tam również żagiew z nasączonych olejem szmat — zapalił ją od piecyka w korytarzu.

W głębi niszy znalazł mosiężny klucz.