Gdyby przyłożyć do niego ucho, można by odnieść wrażenie, że słychać stamtąd oklaski.
Wciąż była północ. Księżyc w pełni sunął ponad dymami i oparami Ankh-Morpork, wdzięczny za kilka tysięcy mil nieba, które dzieliły go od miasta.
Dom Gildii Alchemików był nowy. Zawsze był nowy. Został wybuchowo zdemolowany i odbudowany czterokrotnie w ciągu minionych dwóch lat, ostatnio bez sali wykładowo-prezentacyjnej — w nadziei że okaże się to rozsądnym posunięciem.
Tej nocy pewna liczba zakapturzonych postaci ukradkiem dostała się do wnętrza. Po kilku minutach światła w oknie na ostatnim piętrze pociemniały i zgasły.
No, prawie zgasły.
Coś się tam działo. Przez chwilę w oknie widoczne było dziwne migotanie, a zaraz potem zabrzmiały okrzyki radości.
Był też dźwięk. Tym razem nie wybuch, ale niezwykłe, mechaniczne mruczenie, jakby ktoś umieścił zadowolonego kota na dnie blaszanego bębna.
Brzmiało tak: klikaklikaklikaklika… klik. Trwało to kilka minut, na tle radosnego gwaru. A potem ktoś powiedział:
— To już wszystko, kochani.
— Co już wszystko? — zapytał następnego ranka Patrycjusz Ankh-Morpork.
Stojący przed nim człowiek drżał ze strachu.
— Nie wiem, wasza wysokość. Nie chcieli mnie wpuścić do środka. Kazali czekać pod drzwiami, wasza wysokość.
Nerwowo splatał palce. Spojrzenie Patrycjusza przebijało go na wylot. To było dobre spojrzenie; wśród innych miało i tę zaletę, że skłaniało ludzi do mówienia, chociaż wydawało im się, że już skończyli.
Tylko Patrycjusz wiedział, ilu ma w mieście szpiegów. Ten akurat był służącym w Gildii Alchemików. Miał kiedyś pecha i stanął przed Patrycjuszem, oskarżony o włóczęgostwo. Po czym z własnej i nieprzymuszonej woli zgodził się zostać szpiegiem[3].
— To wszystko, wasza wysokość — zajęczał. — Tylko to dziwne klikanie i jakiś taki migotliwy blask pod drzwiami. I jeszcze, tego… powiedzieli, że światło słońca nie jest tu odpowiednie.
— Nie jest odpowiednie? To znaczy jakie?
— No… Nie wiem, wasza wysokość. Powiedzieli tylko, że nieodpowiednie. I że powinni pojechać gdzieś, gdzie jest lepsze. Ehm… A potem kazali mi iść i przynieść coś do jedzenia.
Patrycjusz ziewnął. W szaleństwach alchemików było coś nieopisanie nudnego.
— Doprawdy — mruknął.
— Ale jedli kolację ledwie piętnaście minut wcześniej — wyrzucił z siebie służący.
— Może to, co robili, wzmaga apetyt.
— Tak, tylko kuchnia była już zamknięta na noc, więc musiałem wyjść i kupić tacę kiełbasek w bułkach od Gardła Dibblera.
— Doprawdy… — Patrycjusz spojrzał na papiery, czekające na jego biurku. — Dziękuję ci. Możesz iść.
— I wie wasza wysokość? Smakowały im. Naprawdę im smakowały!
To, że alchemicy w ogóle mieli swoją gildię, było zadziwiające. Magowie są tak samo niechętni wszelkiej współpracy, ale też z natury skłonni do hierarchizacji i współzawodnictwa. Potrzebują organizacji. Co komu przyjdzie z bycia magiem Siódmego Stopnia, jeśli nie ma sześciu niższych stopni do spoglądania na nie z góry i Ósmego Stopnia, do którego się dąży? Inni magowie są niezbędni, by ich nienawidzić i nimi pogardzać.
Tymczasem każdy z alchemików pracował w samotności, w zaciemnionych pokoikach albo ukrytych lochach, poszukując wielkiej wygranej: kamienia filozoficznego albo eliksiru życia. Alchemicy byli zwykle chudzi, mieli zaczerwienione oczy, a ich brody właściwie trudno uznać za brody, raczej za grupki pojedynczych włosów, garnące się do siebie dla wzajemnej ochrony. Wielu alchemików nosiło też na twarzach mglisty, nieziemski wyraz, jaki jest skutkiem zbyt długiego przebywania w obecności wrzącej rtęci.
Nie chodzi o to, że alchemicy nienawidzili innych alchemików. Oni ich nie zauważali albo myśleli, że to morsy.
Dlatego też ich mała, pogardzana gildia nie aspirowała to statusu gildii tak potężnych, jak — powiedzmy — Złodziei, Żebraków czy Skrytobójców. Starała się wspomagać wdowy i sieroty po tych alchemikach, którzy z przesadną swobodą podeszli do cyjanku potasu, na przykład, albo przedestylowali jakieś ciekawe grzybki, wypili rezultat i weszli na dach, by tańczyć z wróżkami. Tych wdów i sierot nie było zbyt wiele, naturalnie, ponieważ dostatecznie długie kontakty z innymi ludźmi sprawiały alchemikom poważne trudności. Na ogół, jeśli już się żenili, to tylko po to, żeby ktoś mógł przytrzymywać im kolby.
Podsumowując: jedyną sztuką, jaką odkryli do tej pory alchemicy z Ankh-Morpork, była zamiana złota w mniej złota.
Aż do teraz…
Teraz narastało w nich nerwowe podniecenie ludzi, którzy na swoim koncie bankowym odkryli nieoczekiwaną fortunę i zastanawiają się, czy zwrócić na nią uwagę innych, czy zwyczajnie brać wszystko i uciekać.
— Magom się to nie spodoba — stwierdził jeden z nich, chudy, nerwowy, imieniem Lully. — Powiedzą, że to czary. Wiecie, że zawsze się wściekają, kiedy myślą, że ktoś czaruje, a nie jest magiem.
— Nie ma tu żadnych czarów — zapewnił Thomas Silverfish, przewodniczący Gildii.
— Są chochliki.
— To nie czary. To całkiem zwykły okultyzm.
— I salamandry.
— Całkiem zwyczajna historia naturalna. Nie ma w niej nic złego.
— No, niby tak. Ale oni powiedzą, że to czary. Sam wiesz, jacy oni są.
Alchemicy smętnie pokiwali głowami.
— To reakcjoniści — rzekł Sendiroge, sekretarz Gildii. — Nadęci thaumokraci. A inne gildie nie lepsze. Co oni wiedzą o postępie? Co ich to obchodzi? Mogliby robić takie rzeczy od lat, i co? Nie, to nie oni. Pomyślcie tylko, możemy zmienić życie ludzi, uczynić je… no, lepszym. Możliwości są ogromne.
— Edukacyjne — zauważył Silverfish.
— Historyczne — dodał Lully.
— I oczywiście rozrywkowe — stwierdził Peavie, skarbnik Gildii.
Był niski, nerwowy. Zresztą alchemicy w większości są nerwowi. Bierze się to z niepewności, co za chwilę zrobi trzymana w ręku kolba pełna bulgoczącej cieczy, z którą właśnie przeprowadza się doświadczenia.
— Owszem, to też. Jakaś rozrywka, w samej rzeczy — zgodził się Silverfish.
— Wielkie dramaty historyczne — mówił Peavie. — Wystarczy przygotować scenę, zebrać paru aktorów, zagrają raz, a potem ludzie na całym Dysku będą mogli to oglądać do woli! Przy okazji zaoszczędzi się na honorariach — dodał.
— Byle ze smakiem — zaznaczył Silverfish. — To wielka odpowiedzialność. Musimy dopilnować, żeby nie powstało coś, co może być w jakiś sposób… — Ucichł na moment. — No wiecie… nieokrzesane.
— Przeszkodzą nam — mruknął posępnie Lully. — Już ja znam tych magów.
— Przemyślałem tę sprawę — oznajmił Silverfish. — Zresztą światło i tak jest tutaj marne. Co do tego się zgodziliśmy. Musimy mieć czyste niebo. I musimy to robić daleko, jak najdalej stąd. Chyba znam odpowiednie miejsce.
— Wiecie, wciąż nie mogę uwierzyć w to, co robimy — rzekł Peavie. — Miesiąc temu była to tylko szalona idea. A teraz wszystko jakoś działa! Jak zaczarowane! Ale nie dzięki czarom, jeśli rozumiecie, co mam na myśli — dodał pospiesznie.
— Nie tylko iluzja, ale prawdziwa iluzja — stwierdził Lully.
— Nie wiem, czy ktoś o tym pomyślał — rzucił Peavie. — Ale dzięki temu możemy zarobić trochę pieniędzy.