Księga zawierała zakazaną wiedzę.
A właściwie nie tak dokładnie zakazaną. Nikt nie posunął się do tego, by jej zakazać. Poza wszystkim innym, musiałby ją poznać, żeby wiedzieć, czego zakazuje. Jednak księga zawierała takie informacje, że człowiek, który je poznał, natychmiast tego żałował[19].
Legenda głosiła, że każdy człowiek śmiertelny, który przeczyta więcej niż kilka linijek oryginalnego egzemplarza, umrze obłąkany.
Z pewnością była to prawda.
Legenda głosiła także, że księga zawiera ilustracje, od których mózg silnego mężczyzny wycieka mu przez uszy.
Prawdopodobnie to również była prawda.
Legenda mówiła dalej, że samo otworzenie Necrotelicomniconu sprawi, że ciało człowieka popełznie z jego dłoni w górę ramienia.
Nikt właściwie nie wiedział, czy to prawda, ale brzmiało to dostatecznie przerażająco i nikt nie zamierzał tego sprawdzać.
Legenda miała sporo do powiedzenia na temat Necrotelicomniconu, ale nie wspominała nic o orangutanach, które potrafiłyby podrzeć książkę na małe kawałeczki i przeżuć ją, nie dbając o żadne legendy. Najgorsze, co spotkało bibliotekarza, kiedy do niej zaglądał, to lekki ból głowy i niewielka egzema — jednak nie zamierzał z tego powodu zapominać o środkach ostrożności. Poprawił wizjer z okopconego szkła i przesunął palcem w czarnej rękawicy wzdłuż indeksu; słowa jeżyły się, kiedy je mijał, i próbowały kąsać.
Od czasu do czasu podnosił do światła pasek błony.
Wiatr i piasek wygładziły kamienie, ale bez wątpienia były na nich jakieś rzeźby. A bibliotekarz widział już wcześniej takie rysunki.
Znalazł poszukiwany odnośnik i po krótkiej walce, w czasie której musiał pogrozić Necrotelicomniconowi pochodnią, zmusił książkę do otworzenia się na właściwej stronie.
Przyjrzał się dokładnie.
Dobry stary Ahmed Czasem Tylko Boli Mnie Głowa…
…a we wzgórzu tym, jest powiedziane, Wrota tego świata zostały odnalezione, a ludzie z miasta oglądali To, co Widzialne było za nimi, nie wiedząc, iż Groza czeka między wszechświatami…
Palec bibliotekarza przejechał od prawej do lewej przez ilustracje i zatrzymał się na następnym akapicie.
…gdyż Inni odkryli Wrota Holy Woodu i opadli Świat, aż jednej nocy Wszelkie Szaleństwa zapanowały, Chaos zwyciężył, a Miasto zatonęło w Morzu i jednym się stało z rybami i homarami, prócz tych mieszkańców jego, co uciekli…
Odwinął wargę i zaczął czytać niżej na stronie.
…Złoty Wojownik, który przepędził Monstra i Świat ocalił, i rzeki: Gdzie Wrota są, Tam i Ja Jestem; Jestem Tym, co Zrodził się z Holy Woodu, by strzec Dzikiej Idei. A oni rzekli na to: Co czynić nam trzeba, by Wrota Zniszczyć na Wieczność; odparł im: Tego Uczynić nie Możecie, gdyż nie Są One Rzeczą. Oni zaś, jako że nie Urodzili się Wczoraj, i lękając się Lekarstwa bardziej niż Choroby, spytali go: Czegóż Zażądasz od Nas za to, że Strzec będziesz Wrót. A on rósł, aż stał się wysoki jak drzewo, i odparł im: Tylko waszej Pamięci, abym Nie Usnął. Trzy razy dziennie będziecie wspominać Holy Wood. Inaczej Miasta Świata Zadrżą i Upadną, a Największe z nich zobaczycie w Płomieniach. Powiedziawszy to, Złoty Człowiek chwycił swój złoty miecz i poszedł do Wzgórza, by stać u Wrót po Wieczność. Ludzie zaś powiadali jeden do drugiego: Zabawne, on wygląda całkiem jak mój wujek Osbert…
Bibliotekarz przewrócił kartkę.
…Żyli jednakże, pośród ludzi i zwierząt zarówno, dotknięci magią Holy Woodu. Przekazywana jest ona z pokolenia na pokolenie niczym pradawna klątwa, póki kapłani nie zaprzestaną Pamiętania i Złoty Człowiek uśnie. A wtedy niech lęka się świat…
Bibliotekarz zatrzasnął księgę.
Nie była to jakaś wyjątkowa legenda. Czytał już o niej, a przynajmniej przeczytał większą jej część, i to w książkach o wiele mniej groźnych niż ta. Warianty tej historii powtarzano praktycznie we wszystkich miastach Równiny Sto. Pośród mgieł prehistorii istniało kiedyś wielkie miasto, większe niż Ankh-Morpork, jeśli coś takiego jest możliwe. Jego mieszkańcy zrobili… coś. Popełnili jakąś przerażającą zbrodnię, nie przeciwko Ludzkości czy bogom, ale przeciwko samej naturze wszechświata — zbrodnię tak potworną, że pewnej burzliwej nocy miasto zatonęło w morzu. Tylko niewielka grupka ocalała z katastrofy, by ponieść do barbarzyńskich plemion Dysku wszelkie sztuki i zdobycze cywilizacji, takie jak lichwa czy tkanie dywanów.
Nikt nigdy nie traktował tej historii poważnie. Była jednym z mitów typu „oślepniesz, jeśli nie przestaniesz”, które cywilizacje zwykle przekazują swoim spadkobiercom. W końcu samo Ankh-Morpork uważano powszechnie za najbardziej zepsute miasto, jakie może poznać marynarz, przez rok wyłącznie schodząc na ląd. A jednak udało mu się jakoś uniknąć nadprzyrodzonej kary i zemsty, choć możliwe, że miała ona miejsce, ale nikt tego nie zauważył.
Legenda zawsze umieszczała bezimienne miasto gdzieś bardzo daleko.
Nikt nie wiedział, gdzie się znajdowało, ani nawet czy w ogóle istniało.
Bibliotekarz raz jeszcze przyjrzał się rysunkom.
Były znajome. Pokrywały stare ruiny w całym Świętym Gaju.
Azhural stał na niskim pagórku i obserwował przesuwające się w dole morze słoni. Tu i tam wóz z zaopatrzeniem kołysał się między szarymi cielskami jak łódź bez steru. Na przestrzeni mili sawanna została zdeptana i zmieniona w wilgotne bagnisko, pozbawione trawy, chociaż — sądząc po zapachu — gdy tylko nadejdą deszcze, stanie się najzieleńszym terenem na Dysku.
Przetarł oczy skrajem szaty.
Trzysta sześćdziesiąt trzy… Kto by pomyślał?
Powietrze wibrowało od dumnego trąbienia trzystu sześćdziesięciu trzech słoni. A że grupy łowieckie wyruszyły już przodem, wkrótce będzie ich więcej. Tak uważał M’Bu. I Azhural nie miał zamiaru się z nim spierać.
Właściwie to zabawne. Przez całe lata uważał M’Bu za coś w rodzaju chodzącego uśmiechu. Chłopak owszem, szybki z łopatą i miotłą, ale wcale nie wyjątkowo zdolny do wielkich czynów.
Aż nagle ktoś gdzieś chce tysiąca słoni i chłopak podnosi głowę, oko mu błyska… widać, że pod tym uśmiechem kryje się sprawny kilopachydermatolista, gotów odpowiedzieć na wezwanie. Zabawne. Można znać kogoś przez całe życie i nie zdawać sobie sprawy, że bogowie zesłali go na ten świat, by mógł przetransportować po nim tysiąc słoni.
Azhural nie miał synów. Zdecydował już, że wszystko, co posiada, pozostawi swemu asystentowi. W tej chwili to „wszystko” składało się z trzystu sześćdziesięciu trzech słoni i — trudno zapomnieć — mamuciego debetu na koncie. Jednak ważna była sama myśl.
M’Bu zbliżył się ścieżką. Pod pachą mocno ściskał notatnik.
— Wszystko gotowe, szefie — oznajmił. — Wystarczy, że powiesz słowo.
Azhural wyprostował się. Spojrzał na falującą sawannę, na odległe pnie baobabów, na fioletowe góry. Ach tak… góry. Góry wciąż go niepokoiły. Wspomniał o tym M’Bu, który odpowiedział tylko: „Będziemy przekraczać mosty, kiedy już do nich dotrzemy”. A kiedy Azhural przypomniał mu, że nie ma tam żadnych mostów, chłopak spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył stanowczo: „Najpierw zbudujemy mosty, a potem je przekroczymy”.
19
Autorem