Выбрать главу

Tak.

Gaspode słyszał, że wszystkie psy mogą się ze sobą krzyżować; wszystkie — aż do oryginalnych wilków. To oznacza, że gdzieś w głębi każdy pies jest wilkiem. Można wilka przemienić w psa, ale nie można psa przemienić w wilka. Kiedy łapy bolą coraz bardziej, pchły dokuczają nieznośnie, a ruchy są ociężałe, taka myśl daje pocieszenie.

Pomyślał, jak by tu skrzyżować się z wilkiem i co by go czekało, gdyby przestał.

To zresztą nieważne. Liczy się to, że prawdziwe psy nie biegają w kółko i nie wariują ze szczęścia tylko dlatego, że człowiek coś do nich powie.

Tak.

Warknął na stos śmieci, jakby wyzywał go, by spróbował się nie zgodzić.

Fragment stosu poruszył się nagle i na Gaspode spojrzała kocia mordka z martwą rybą. Pies miał właśnie zaszczekać, choć bez entuzjazmu, tak tylko dla zachowania tradycji, kiedy kot wypluł rybę.

— Cześć, Gaszpode — powiedział. Gaspode uspokoił się.

— Och… cześć, kocie. Nie chciałem cię urazić. Nie wiedziałem, że to ty.

— Nie znoszę ryb — oświadczył kot. — Ale przynajmniej nie gadają. Poruszył się kolejny fragment stosu śmieci i z ciemności wynurzyła się mysz Pip.

— Co tu roficie? — zdziwił się Gaspode. — Mówiliście przecież, że na wzgórzu jest fezpieczniej.

— Już nie — wyjaśnił kot. — Robi się za bardzo nieszamowicie. Gaspode zmarszczył brwi.

— Jesteś kotem — zauważył z dezaprobatą. — Powinieneś fyć przyzwyczajony do niesamowitości.

— Tak, ale to nie obejmuje złotych iszkierek sztrzelajączych z futra ani ziemi, która czały czasz się trzęsie. Ani dziwnych głoszów, czo to myślisz, że pewnie gadają w twojej głowie. Tam się robi sztrasznie.

— Dlatego wszyscy zeszliśmy — dokończył Pip. — Tuptuś i kaczor chowają się na wydmach…

Drugi kot zeskoczył z płotu tuż obok nich. Był duży, żółty i nie pobłogosławiony inteligencją Holy Woodu. Wytrzeszczył oczy, widząc mysz stojącą spokojnie obok kota.

Pip szturchnął kota w łapę.

— Pozbądź się go — powiedział. Kot spojrzał groźnie na przybysza.

— Szpadaj — rzucił. — No, już cię nie ma. Bogowie, to poniżającze…

— Nie tylko dla ciefie — mruknął Gaspode, kiedy drugi kot odszedł, kręcąc ze zdziwienia głową. — Gdyfy jakieś psy w tym mieście zofaczyły, że gawędzę sofie z kotem, moja opinia ległafy w gruzach.

— Pomyśleliśmy — tłumaczył kot, od czasu do czasu zerkając nerwowo na Pipa — że może trzeba jednak usztąpić i zobaczyć… zobaczyć… zobaczyć…

— On próbuje powiedzieć, że może znajdzie się dla nas zajęcie w ruchomych obrazkach — dokończył Pip. — Co o tym myślisz?

— Jako zespół? — upewnił się Gaspode. Przytaknęli.

— Nie ma szans — stwierdził. — Kto zechce płacić dofre pieniądze za oglądanie, jak kot i mysz się gonią? Ich nawet psy interesują tylko wtedy, kiedy przez cały czas podlizują się ludziom; na pewno nie zechcą patrzeć, jak kot goni mysz. Możecie mi wierzyć. Znam się na ruchomych ofrazkach.

— W takim razie najwyższa pora, żeby ci twoi ludzie wymyślili, o czo tu chodzi, i żebyśmy mogli w kończu wrócić do domu — warknął gniewnie kot. — Ten chłopak nicz nie robi.

— Jest bezużyteczny — dodał mysz.

— Jest zakochany — wyjaśnił Gaspode. — To trudna sprawa.

— Tak… Wiem, jak to jeszt — wyznał kot ze współczuciem. — Ludzie rzuczają w ciebie butami i różnymi rzeczami.

— Butami? — zdziwiła się mysz.

— We mnie zawsze rzuczali, kiedy byłem zakochany.

— U ludzi jest inaczej — powiedział niezbyt pewnym tonem Gaspode. — Nie rzucają w ciefie futami ani nie leją wody. Chodzi raczej o kwiaty, kłótnie i różne takie.

Zwierzęta spojrzały po sobie ponuro.

— Przyglądałem się im — oświadczył Pip. — Ona uważa go za idiotę.

— Tak właśnie z nimi jest — dodał Gaspode. — Nazywają to romansem.

Kot wzruszył ramionami.

— Wolę już buty. Ż butem wiesz, na czym sztoisz.

* * *

Migotliwy duch Holy Woodu wypływał na świat już nie wąską strużką, ale wzburzoną rzeką. Bulgotał w żyłach ludzi, a nawet zwierząt. Był przy korbowych, kiedy kręcili korbami. Kiedy cieśle wbijali gwoździe, robili to dla Holy Woodu. Holy Wood był w potrawce u Borgle’a, w piasku, w powietrzu… I rósł. I zamierzał rozkwitać…

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, czy też G.S.P., jak wolał, by go nazywano, usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. W jego głowie płonęło miasto.

Pospiesznie wymacał przy łóżku zapałki, zdołał jakoś zapalić świecę i po chwili znalazł pióro.

Nie było papieru. Wyraźnie przecież polecił, żeby papier zawsze leżał przy jego łóżku, na wypadek gdyby obudził się z pomysłem. Najlepsze pomysły przychodzą przecież do głowy właśnie wtedy — przez sen.

Miał przynajmniej pióro i atrament…

Obrazy przewijały się pod powiekami. Musiał je pochwycić, bo odpłyną już na zawsze…

Złapał za pióro i zaczął pisać na pościeli. Mężczyzna i Kobieta w Ogniu Namyętności, w Mieście Rozdartem Woyną Domową!

Pióro skrzypiało i chlapało na szorstkim lnie. Tak! Tak! Właśnie!

On im pokaże — im wszystkim, z tymi nędznymi gipsowymi piramidami i pałacami po pensie za tuzin. Zrobi obrazek, któremu będą próbowali dorównać! Kiedy ktoś zacznie pisać historię Świętego Gaju, wskaże ten właśnie i powie: Oto Ruchomy Obrazek, który Pokonał Wszystkie Ruchome Obrazki!

Trolle! Bitwy! Romanse! Mężczyźni z cienkimi wąsikami! Żołnierze fortuny! I kobieta, walcząca, by zachować… Dibbler zawahał się… zachować to czy tamto, co kocha, jutro o tym pomyślimy… w świecie ogarniętym szaleństwem!

Pióro podskakiwało, szarpało się i pędziło naprzód. Brat przeciwko bratu! Kobiety w krynolinach policzkujące ludzi! Upadek potężnej dynastii!

Miasto w ogniu! Nie namyętności, zanotował na marginesie, ale pożaru.

Może nawet…

Przygryzł wargę.

Tak! Na to właśnie czekał. Tak!

Tysiąc słoni!

(Soli Dibbler powiedział później:

— Wiesz co, wujku? To świetny pomysł: wojna domowa w Ankh-Morpork. Żaden problem. Słynne wydarzenie historyczne, jasna sprawa. Tyle że żaden z historyków nie zanotował obecności tysiąca słoni.

— To była wielka wojna — bronił się Dibbler. — Nie wszystko można zauważyć.

— Ale tysiąc słoni raczej tak.

— Kto jest szefem tej wytwórni?

— Chciałem tylko…

— Teraz ty posłuchaj — rzekł Dibbler. — Może i nie mieli tam tysiąca słoni, ale my będziemy mieli tysiąc słoni, ponieważ tysiąc słoni jest bardziej realistyczne, jasne?).

Prześcieradło stopniowo zapełniało się nerwowym pismem. Dibbler dotarł do końca i kontynuował na deskach łóżka.

Na bogów, to będzie prawdziwa wojna! Koniec z małymi, udawanymi bitwami! Będą potrzebowali wszystkich korbowych w Świętym Gaju!

Wyprostował się, zdyszany, ale szczęśliwy.

Teraz widział już całość. Praktycznie skończoną.

Potrzebował jeszcze tytułu. Czegoś, co dobrze zabrzmi. Czegoś, co ludzie zapamiętają. Czegoś… poskrobał się piórem po brodzie… co da do zrozumienia, że sprawy ludzi są jak pyłek w wielkich sztormach historii. Sztormy, o to chodzi. Dobry obraz, taki sztorm. Gromy. Błyskawice. Deszcz. Wiatr.

Wiatr! To jest to!

Poczołgał się na górę prześcieradła i bardzo starannie wykaligrafował: