Выбрать главу

Za wrotami czaiło się coś potwornego. A ona próbowała to wypuścić.

Musiał ją obudzić.

Ugryzienie nie było najlepszym pomysłem. Zęby miał już nie takie jak kiedyś. Wątpił też, czy szczekanie odniesie lepszy skutek. Pozostała więc tylko jedna możliwość.

Piasek poruszał się dziwnie pod łapami — może śnił, że jest kamieniami? Karłowate drzewa wokół zagłębienia spowijały fantazje sekwoi. Nawet powietrze owiewające spłaszczoną głowę Gaspode płynęło leniwie, choć trudno zgadnąć, o czym może śnić powietrze.

Gaspode podbiegł do Ginger i przycisnął nos do jej łydki.

* * *

Wszechświat dopuszcza liczne sposoby straszliwego przebudzenia, na przykład ryk tłumu wyłamującego drzwi frontowe, wycie syren straży pożarnej czy nagła świadomość, że dziś jest właśnie poniedziałek, który jeszcze w piątek wieczorem wydawał się przyjemnie odległy. Wilgotny psi nos nie jest — ściśle rzecz ujmując — najgorszą możliwością; posiada jednak własną, niezwykłą straszność, którą koneserzy koszmarów oraz właściciele psów dobrze poznali i nauczyli się jej lękać. To jakby ktoś przycisnął człowiekowi do skóry kawałek zamrożonej i tającej powoli wątróbki.

* * *

Ginger zamrugała. Lśnienie w jej oczach przygasło. Spojrzała w dół i wyraz grozy na jej twarzy zmienił się w zdumienie, a potem, kiedy dostrzegła Gaspode, w zwykły, przyziemny strach.

— Dzień dofry — powiedział przymilnie Gaspode.

Cofnęła się, w obronnym geście wznosząc ręce. Piasek spływał jej między palcami. Zerknęła zdumiona na swe dłonie i znowu spojrzała na Gaspode.

— Bogowie, to potworne — szepnęła. — Co się dzieje? Skąd się tu wzięłam? — Zasłoniła dłonią usta. — O nie! — jęknęła. — Znowu…

Przyglądała mu się przez chwilę, obejrzała się na wrota, po czym odwróciła się, uniosła nocną koszulę i pobiegła do miasta spowitego w poranne mgły.

Gaspode pospieszył za nią; wyczuwał gniew w powietrzu i rozpaczliwie usiłował jak najbardziej oddalić się od wrót.

Jest tu coś paskudnego, myślał. Pewnie jakieś Stwory z mackami, które zdzierają twarz aż do kości. Przecież kiedy znajduje się tajemnicze wrota w starym wzgórzu, to chyba jasne, że to, co przez nie wylezie, nie ucieszy się na widok znalazcy. Złe Stwory, których nie powinien znać Człowiek, a pewien pies też woli nie wiedzieć. Dlaczego ona…

Narzekał przez całą drogę.

Za nim wrota przesunęły się o maleńki ułamek cala.

* * *

Święty Gaj przebudził się jeszcze przed Victorem i stuk młotków w wytwórni Wieku Nietoperza wznosił się pod samo niebo. Wozy z drewnem czekały w kolejce przed bramą. Victor przepychał się między zaaferowanymi malarzami i stolarzami. Wewnątrz robotnicy krzątali się wokół pogrążonych w dyskusji Silverfisha i G.S.P. Dibblera.

Victor dotarł do nich i usłyszał zdumiony głos Silverfisha.

— Całe miasto?

— Możesz opuścić te kawałki na obrzeżach — odparł Dibbler. — Ale chcę mieć całe centrum. Pałac, Uniwersytet, gildie… wszystko, co tworzy prawdziwe miasto. Rozumiesz? I musi być podobne.

Miał zaczerwienioną twarz. Za nim stał troll Detrytus i jedną ręką cierpliwie trzymał nad głową coś, co przypominało łóżko; wyglądał jak kelner z tacą. Dibbler przewiesił sobie przez ramię pościel. Dopiero teraz Victor zauważył, że nie tylko pościel, lecz całe łóżko pokryte jest pismem.

— Ale koszty… — protestował Silverfish.

— Jakoś zdobędziemy pieniądze — przerwał mu spokojnie Dibbler. Silverfish nie byłby chyba bardziej przerażony, gdyby Dibbler przyszedł do wytwórni w sukience. Próbował dyskutować.

— Jeśli tak się upierasz, Gardło…

— Tak jest!

— …możemy chyba jakoś to zorganizować. Spróbujemy rozłożyć koszt na kilka migawek, albo nawet wynajmować je później…

— O czym ty gadasz? — zirytował się Dibbler. — Budujemy przecież do Porwanego wiatrem!

— No tak, naturalnie — uspokajał go Silverfish. — Ale potem możemy…

— Potem? Nie będzie żadnego potem! Nie czytałeś scenariusza? Detrytus, pokaż mu scenariusz!

Detrytus posłusznie opuścił między nimi łóżko.

— To twoje łóżko, Gardło.

— Łóżko czy scenariusz, co za różnica. Popatrz… o, tutaj… Nad rzeźbieniem.

Na chwilę zapadło milczenie. Przedłużało się. Silverfish nie był przyzwyczajony do lektury czegoś, czego nie spisano w kolumnach, z sumą łączną na samym dole.

— Chcesz… — odezwał się wreszcie — to wszystko… podpalić?

— To historia. Nie można się kłócić z historią — odparł z satysfakcją Dibbler. — Miasto spłonęło w czasie wojny domowej. Wszyscy o tym wiedzą.

Silverfish wyprostował się z godnością.

— Miasto może i spłonęło — oświadczył. — Aleja nie muszę tego finansować. To bezsensowna rozrzutność.

— Ja za to zapłacę — odparł spokojnie Dibbler.

— Jednym słowem: nie-możliwe.

— To dwa słowa.

— Absolutnie nie mam zamiaru przy czymś takim pracować! — rzekł Silverfish, ignorując to spostrzeżenie. — Próbowałem zrozumieć twój punkt widzenia, naprawdę próbowałem. Ale ty bierzesz ruchome obrazki i usiłujesz zamieniać je… w sny! Nie takie miały być! Możesz mnie wliczyć poza tym wszystkim!

— Jak chcesz. — Dibbler obejrzał się na trolla. — Pan Silverfish właśnie wychodzi — powiedział.

Detrytus skinął głową, a następnie powoli, lecz stanowczo złapał Silverfisha za kołnierz.

Silverfish zbladł.

— Nie pozbędziesz się mnie w ten sposób — oznajmił.

— Chcesz się założyć?

— Żaden alchemik w Świętym Gaju nie zechce dla ciebie pracować! Zabierzemy ze sobą korbowych! Będziesz skończony!

— Słuchaj mnie! Po tej migawce cały Święty Gaj zacznie szukać u mnie pracy! Detrytus, wyrzuć tego dupka!

— Się robi, panie Dibbler — zahuczał troll i mocniej złapał kołnierz Silverfisha.

— To jeszcze nie koniec, ty… ty fałszywy, oszukańczy megalomanie! Dibbler wyjął z ust cygaro.

— Dla ciebie: panie Megalomanie — odrzekł krótko. Wsadził cygaro w zęby i skinął znacząco trollowi, który łagodnie, ale pewnie chwycił Silverfisha również za nogę.

— Tknij mnie choćby palcem, a już nigdy nie będziesz pracował w tym mieście! — krzyczał Silverfish.

— Mam już posadę, panie Silverfish — odparł grzecznie troll, niosąc Silverfisha w stronę bramy. — Jestem wiceprezesem do spraw wyrzucania ludzi, którzy nie spodobają się panu Dibblerowi.

— To będziesz musiał znaleźć sobie kogoś do pomocy.

— Mam siostrzeńca, którzy marzy o karierze. Miłego dnia.

— No dobrze. — Dibbler zatarł ręce. — Soli! Soli wynurzył się zza ustawionego na kozłach blatu, zawalonego zwojami planów. Wyjął z ust ołówek.

— Słucham, wujku.

— Ile to potrwa?

— Jakieś cztery dni, wujku.

— Za długo. Wynajmij więcej ludzi. Ma być gotowe na jutro, zrozumiano?

— Ale wujku…

— Bo cię zwolnię — zagroził Dibbler. Soli chyba się przestraszył.

— Jestem twoim bratankiem, wujku — przypomniał. — Nie możesz zwalniać bratanków.

Dibbler rozejrzał się i chyba po raz pierwszy zauważył Victora.

— Aha, Victor. Ty sobie radzisz ze słowami. Czy mogę zwolnić bratanka?

— Hm… Raczej nie. Bratanków trzeba wydziedziczyć albo coś w tym rodzaju — odpowiedział niepewnie Victor. — Ale…