— To nie jest istotne — zaznaczył Silverfish.
— Nie, nie. Oczywiście — wymamrotał Peavie. Zerknął na pozostałych. — Możemy obejrzeć jeszcze raz? — spytał zakłopotany. — Mogę sam kręcić korbą. I jeszcze… No… Wiem, że nie przyczyniłem się specjalnie do sukcesu tego projektu, ale przyniosłem te… no, coś takiego.
Wyjął z kieszeni szaty bardzo wielką torbę i postawił ją na stole. Upadła na bok; z wnętrza wytoczyły się jakieś białe, nieforemne kulki.
Alchemicy przyglądali się im podejrzliwie.
— Co to jest? — spytał Lully.
— No… — zaczął niepewnie Peavie. — Trzeba wziąć trochę kukurydzy i wrzucić ją do, powiedzmy, kolby numer trzy, razem z olejem kuchennym, rozumiecie. Potem przykrywa się talerzem albo czymś innym, a kiedy podgrzać kolbę, kukurydza strzela, znaczy, nie tak naprawdę, raczej puka. Jak już przestanie, zdejmuje się talerz, a kukurydza zmienia się w te, no, w te rzeczy… — Spoglądał na ich zdumione twarze. — Można to jeść — wymamrotał przepraszająco. — Jeśli doda się masła i soli, smakują trochę jak słone masło.
Silverfish sięgnął poplamioną od chemikaliów dłonią i ostrożnie wybrał puszysty kawałek. Przeżuł go starannie.
— Właściwie nie wiem, czemu to zrobiłem. — Peavie się zarumienił. — Tak jakby… Miałem ideę, że to słuszne. Silverfish przeżuwał dalej.
— Smakuje jak tektura — zauważył po chwili.
— Przepraszam. — Peavie spróbował zgarnąć pozostałe kawałki do torby.
Silverfish powstrzymał go delikatnie.
— Jednak — powiedział, sięgając po następną kulkę — coś w sobie mają, prawda? Rzeczywiście, wydają się właściwe. Mówiłeś, że jak się nazywają?
— Tak naprawdę to nie mają nazwy. Mówię na nie „pukane ziarna”.
Silverfish wziął kolejne.
— Zabawne, że człowiek ma ochotę ciągle je zjadać. Takie są… jeszczetrochowe. Pukane ziarna? Nieźle. W każdym razie… Panowie, zakręćmy jeszcze raz korbą.
Lully zaczął z powrotem zwijać film do latarni niemagicznej.
— Mówiłeś, że znasz takie miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się projektem, a magowie by nie przeszkadzali — przypomniał. Silverfish wziął ze stołu garść pukanych ziaren.
— To na wybrzeżu — wyjaśnił. — Ładnie, słonecznie i ostatnio nikt tam nie zagląda. Nic tam nie ma, tylko jakiś poszarpany wiatrem lasek, świątynia i piaszczyste wydmy.
— Świątynia? Bogowie naprawdę mogę się wściec, jeśli… — zaczął Peavie.
— Posłuchaj mnie — przerwał mu Silverfish. — Cała okolica jest opuszczona od tysięcy lat. Nikogo tam nie ma. Ani ludzi, ani bogów; nic zupełnie. Tylko dużo światła i ziemia, która na nas czeka. To wielka szansa, chłopcy. Nie wolno nam próbować czarów, nie potrafimy robić złota, nie umiemy nawet zarobić na życie. Więc weźmy się za ruchome obrazki. Stwórzmy historię!
Alchemicy usiedli wygodniej. Wyraźnie poprawiły im się humory.
— Tak — zgodził się Lully.
— No pewnie — dodał Peavie.
— No to za ruchome obrazki! — Sendiroge podniósł garść pukanych ziaren. — Jak się dowiedziałeś o tym miejscu?
— Och, po prostu… — Silverfish urwał nagle zdumiony. — Nie wiem — wyznał po chwili. — Nie bardzo pamiętam. Musiałem gdzieś o nim usłyszeć i zapomniałem, a teraz jakoś wpadło mi do głowy. Wiecie, jak to bywa.
— Pewno — mruknął Lully. — To tak jak ze mną i filmem. Jakbym sobie przypominał, jak się to robi. Pamięć wyczynia czasem zabawne sztuczki.
— Tak.
— Tak.
— To po prostu idea, dla której nadszedł właściwy czas.
— Tak.
— Tak.
— Na pewno.
Wokół stołu zapadła lekko niespokojna cisza. Był to odgłos umysłów, próbujących uchwycić w psychiczne palce coś, co je martwiło.
Powietrze zdawało się połyskiwać.
— Jak się nazywa to miejsce? — zapytał w końcu Lully.
— Obecnie mówią na nie Święty Gaj — odparł Silverfish. Oparł się i przysunął sobie torbę pukanych ziaren. — Kiedyś, w dawnej mowie, nazywało się Holy Wood.
— Holy Wood… Brzmi jakoś znajomo.
Znowu umilkli, rozważając ten problem.
Ciszę przerwał Sendivoge.
— Co tam — zawołał wesoło. — Święty Gaju, nadchodzimy!
— Właśnie. — Silverfish potrząsnął głową, jakby próbował pozbyć się niepokojącej myśli. — Wiecie, to zabawne. Mam uczucie… że szliśmy tam… przez cały czas.
Kilka tysięcy mil pod Silverfishem Wielki A’Tuin, żółw świata, wiosłował sennie wśród gwiaździstej nocy. Rzeczywistość jest krzywą. To nie stanowi problemu. Problemem jest to, że owej rzeczywistości jest mniej, niż być powinno. Według niektórych mistycznych tekstów na półkach w bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu…
…pierwszej uczelni magii i wielkich bankietów na Dysku, której zbiór ksiąg jest tak ogromny, że deformuje Przestrzeń i Czas…
…co najmniej dziewięć dziesiątych oryginalnej rzeczywistości, jaka została stworzona, znajduje się na zewnątrz multiwersum, a że multiwersum z samej definicji zawiera wszystko, co jest czymkolwiek, fakt ten generuje w obiektach pewne napięcie.
Poza granicami uniwersów leżą pierwotne rzeczywistości, różne „niemal się stało”, „mogłoby być” i „nigdy nie było”, dzikie idee kreowane i rozpadające się chaotycznie niby pierwiastki w fermentujących supernowych.
Od czasu do czasu, rzadko, w miejscach gdzie bariery światów trochę się przetarły, mogą przesączyć się do wnętrza.
A rzeczywistość wycieka.
Skutkuje to zjawiskiem podobnym do podmorskich gorących gejzerów, wokół których dziwaczne wodne istoty znajdują dość ciepła i pożywienia, by stworzyć krótkotrwałą oazę życia w środowisku, gdzie nic żyć nie powinno.
Idea Świętego Gaju sączyła się niewinnie i radośnie do świata Dysku.
A rzeczywistość wyciekała.
I była zauważana. Są bowiem na zewnątrz Stwory, których umiejętność wyczuwania maleńkich, kruchych zgęstków rzeczywistości czyni legendę o rekinach i śladach krwi czymś całkiem trywialnym.
Stwory zaczynały się gromadzić.
Burza przemknęła nad wydmami, ale tam, gdzie wyrastało wzgórze, chmury zdawały się rozsuwać na boki. Tylko kilka kropli deszczu trafiło na wyschniętą glebę, a wichura zmieniła się w lekki zefirek, który zasypał piaskiem dawno wystygłe resztki ogniska.
Niżej, na stoku, niedaleko otworu — dostatecznie już dużego dla, powiedzmy, borsuka — niewielki kamień poruszył się i odtoczył na bok.
Miesiąc minął szybko. Wolał nie zostawać na miejscu zbyt długo.
Kwestor zapukał z szacunkiem do drzwi nadrektora. Otworzył je. Bełt przybił mu kapelusz do drzwi.
Nadrektor opuścił kuszę i spojrzał na niego gniewnie.
— Wściekle nieostrożne zachowanie — powiedział. — Mogłeś doprowadzić do paskudnego wypadku.
Kwestor nie stałby się tym, kim był — a raczej kim był jeszcze dziesięć sekund temu, czyli człowiekiem spokojnym i pewnym siebie, nie tym, kim był teraz, czyli człowiekiem na skraju ataku serca — nie posiadając umiejętności panowania nad sobą mimo nieoczekiwanych szoków.
Odpiął kapelusz od tarczy wyrysowanej kredą na starym drewnie.
— Nic się nie stało — oznajmił. Żaden głos nie mógłby brzmieć tak spokojnie bez gigantycznego wysiłku. — Dziury prawie nie widać. Dlaczego, hm, strzelasz do drzwi, mistrzu?