— Obiecałeś, że nie będziesz się wtrącał do scenariusza!
— To nie jest wtrącanie — stwierdził Dibbler z kamiennym spokojem. — Nie rozumiem, jak możesz to uznać za wtrącanie. Wygładziłem tylko tu i tam kilka dialogów. Uważam, że dobrze im to zrobiło. Poza tym „Ile Tylko Zdołasz Pożreć — jeden dolar” to rzeczywiście wyjątkowa okazja.
— Ale akcja dzieje się sto lat temu! — krzyknął Soli.
— Noo… To przecież ktoś może powiedzieć: „Zastanawiam się czy za sto lat jedzenie w Najlepszych Żeberkach Hargi też będzie takie dobre”.
— To nie są ruchome obrazki! To prymitywna komercja!
— Mam nadzieję — westchnął Dibbler. — Jeśli nie, wszyscy wpadniemy w kłopoty.
— Posłuchaj… — zaczął groźnie Soli. Ginger zwróciła się do Victora.
— Możemy pójść gdzieś i porozmawiać? — spytała cicho. — Bez twojego psa — dodała już zwykłym głosem. — Stanowczo bez psa.
— Chcesz ze mną rozmawiać? — zdziwił się Victor.
— Ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji.
— Rzeczywiście. Masz rację. Gaspode, zostań. Dobry piesek. — Victor odczuł niejaką satysfakcję, widząc na pysku Gaspode wyraz czystego niesmaku.
Za nimi wieczny spór Świętego Gaju nabierał tempa. Soli i G.S.P. stali nos w nos i kłócili się pośrodku kręgu rozbawionego i zaciekawionego personelu.
— Nie muszę się na to godzić. Zawsze mogę zrezygnować!
— Nie możesz! Jesteś moim bratankiem! Nie możesz zrezygnować z bycia bratankiem…
Ginger i Victor usiedli na stopniach rezydencji z płótna i desek. Mogli rozmawiać swobodnie. Nikt nie zamierzał ich podglądać, kiedy tuż obok toczyła się wściekła kłótnia.
— Ehm… — zaczęła Ginger.
Splatała nerwowo palce. Trudno było nie zauważyć, że ma połamane paznokcie.
— Ehm… — powtórzyła.
Jej blada pod charakteryzacją twarz wyrażała cierpienie. Nie jest piękna, pomyślał Victor, ale wiara w to może sprawić pewne kłopoty.
— Ja… tego… nie wiem, jak to powiedzieć. Ale, no wiesz… Czy ktoś może zauważył, że chodzę przez sen?
— Na wzgórze? — upewnił się Victor.
Błyskawicznie jak wąż odwróciła głowę w jego stronę.
— Wiesz? Skąd o tym wiesz? Szpiegowałeś mnie? — rzuciła gniewnie. Znowu była dawną Ginger, pełną ognia, jadu i paranoicznie agresywną.
— Laddie cię znalazł… śpiącą. Wczoraj po południu.
— W biały dzień?
— Tak.
Podniosła dłoń do ust.
— Jest gorzej, niż myślałam — szepnęła. — Coraz gorzej. Pamiętasz, jak spotkaliśmy się na wzgórzu? Zanim znalazł nas Dibbler i pomyślał, że… że się całujemy… — Zarumieniła się. — Nie wiedziałam nawet, skąd się tam wzięłam!
— I wróciłaś wczoraj w nocy — dodał Victor.
— Pies ci powiedział, tak?
— Tak. Przykro mi.
— To się powtarza co noc — jęknęła Ginger. — Wiem, bo nawet jeśli wrócę do łóżka, cała podłoga jest zasypana piaskiem, a paznokcie mam połamane! Chodzę tam każdej nocy i nie wiem po co!
— Próbujesz otworzyć wrota. Widać tam teraz takie wielkie, stare wrota, bo część zbocza się osunęła i…
— Tak, widziałam je. Ale po co?
— Mam kilka pomysłów — stwierdził ostrożnie Victor.
— Powiedz!
— Hm… Słyszałaś o czymś, co nazywa się geniusz loci?
— Nie. — Zmarszczyła brwi. — Jest mądre, tak?
— To coś w rodzaju duszy miejsca. Może być potężna. Może zyskać potęgę dzięki wierze, miłości albo nienawiści, jeśli tylko trwają dostatecznie długo. Zastanawiałem się, czy taki duch miejsca może przyzywać ludzi. Albo zwierzęta. Rozumiesz, Święty Gaj to niezwykłe miejsce, prawda? Ludzie tutaj zachowują się inaczej niż zwykle. Na całym świecie najważniejsi są bogowie albo pieniądze, albo bydło… Tutaj najważniejsze to być kimś ważnym.
Słuchała go z uwagą.
— I co? — rzuciła zachęcająco. — Na razie nie wydaje się to groźne.
— Dochodzę do najgorszego.
— Aha.
Victor przełknął ślinę. Mózg bulgotał mu jak zupa. Na wpół zapamiętane fakty wynurzały się kusząco na powierzchnię i znowu tonęły. Zasuszeni, starzy wykładowcy w wysokich, starych salach opowiadali mu o nudnych, starych faktach, które nagle stały się ważne i niebezpieczne jak klinga miecza. Odgrzebywał je z pokładów zapomnienia.
— Nie jestem… — wychrypiał i odchrząknął. — Nie jestem pewien, czy to prawda — wymówił z wysiłkiem. — To przyszło skądinąd. Może się zdarzyć. Słyszałaś o ideach, dla których nadszedł właściwy czas?
— Tak.
— No więc to są te oswojone. Są też inne: idee tak pełne wigoru, że nie chcą czekać na swój czas. Dzikie idee. Zbiegłe idee. A problem polega na tym, że kiedy taka się trafi, powstaje otwór…
Spojrzał na jej uprzejmą, obojętną minę. Porównania wypływały na powierzchnię jak nasiąknięte zupą grzanki. Wyobraź sobie wszystkie światy, jakie zaistniały, w pewnym sensie sprasowane razem jak kanapka… talia kart… książka… złożona kartka… Jeśli powstaną odpowiednie warunki, coś może się przemieszczać w poprzek, nie wzdłuż… Ale jeśli otworzyć bramę między światami, pojawiają się straszliwe zagrożenia, jak na przykład… Jak na przykład… Jak na przykład… Jak na przykład co?
Wiadomości wypłynęły z pamięci niby kawałek podejrzanej macki, dostrzeżony nagle w chwili, kiedy człowiek już sądził, że może bezpiecznie zjeść zupę.
— Możliwe, że coś innego próbuje przedostać się tą drogą — powiedział Victor. — W tym, no… w niczym pomiędzy różnymi gdzieś… istnieją stwory, których wolałbym ci raczej nie opisywać.
— Właśnie to robisz — zauważyła Ginger z napięciem w głosie.
— I one, wiesz, one zwykle bardzo chcą się przedostać do prawdziwych światów, więc może jakoś nawiązują z tobą kontakt, kiedy zaśniesz, i…
Umilkł. Nie mógł znieść wyrazu jej twarzy.
— Mogę się mylić — zapewnił pospiesznie.
— Musisz rnnie powstrzymać przed otworzeniem wrót — szepnęła. — Mogę być jedną z Nich.
— Nie sądzę — odparł swobodnie. — O ile pamiętam, mają zwykle za dużo ramion.
— Próbowałam rozrzucić na podłodze pinezki, żeby się obudzić.
— Brzmi okropnie. Udało się?
— Nie. Rano wszystkie były w torbie. Musiałam je pozbierać.
Victor ściągnął wargi.
— To może być dobry znak — stwierdził.
— Dlaczego?
— Gdyby przywoływało cię, hm, coś niemiłego, pewnie by się nie przejmowało, po czym chodzisz.
— No, może.
— Nie masz pewnie pojęcia, dlaczego to się dzieje?
— Nie. Ale zawsze nawiedza mnie taki sam sen. — Nagle zmrużyła oczy. — Zaraz… Skąd ty wiesz o takich sprawach?
— Ja… jeden mag mi kiedyś opowiadał.
— A sam nie jesteś magiem?
— Absolutnie — zapewnił ją Victor. — W Świętym Gaju nie ma magów. Jaki to sen?
— Zbyt dziwny, żeby cokolwiek znaczył. Zresztą śnił mi się, kiedy jeszcze byłam mała. Zaczyna się od góry, ale to nie jest normalna góra, bo…
Nagle wyrósł nad nimi troll Detrytus.
— Młody pan Dibbler mówi, że pora znów kręcić — oznajmił grzmiącym głosem.
— Przyjdziesz wieczorem do mojego pokoju? — szepnęła Ginger. — Proszę! Obudzisz mnie, gdybym znów zaczęła chodzić przez sen.