Poza tym — zgodnie z opinią historyków — nie był szczególnie imponujący. Ankh tego lata osiągnęła bardzo wysoki poziom i większa część miasta okazała się zbyt wilgotna, by stanąć w płomieniach.
Tym razem pożar udał się o wiele lepiej.
Płomienie strzeliły w niebo. Ponieważ działo się to w Świętym Gaju, spaliło się wszystko, jedyną bowiem różnicą między kamiennymi i drewnianymi budynkami było to, co wymalowano na płótnie. Spłonął dwuwymiarowy Niewidoczny Uniwersytet. Spłonęła frontowa i jedyna ściana pałacu Patrycjusza. Nawet redukcyjny model Wieży Sztuk tryskał ogniem niczym rzymska świeca.
Dibbler obserwował to zatroskany.
— Czekasz na coś, wujku? — zapytał po chwili Soli.
— Słucham? Nie, nie. Mam nadzieję, że Halogen skupi się na wieży. To bardzo ważna, historyczna budowla.
— Z całą pewnością. Bardzo ważna. Tak ważna, że w czasie przerwy obiadowej posiałem tam paru chłopców, żeby sprawdzili, czy wszystko jest jak należy.
— Posłałeś? — zaniepokoił się Dibbler.
— Tak. I wiesz, co znaleźli? Odkryli, że ktoś poprzybijał do niej fajerwerki. Mnóstwo fajerwerków z lontami. I dobrze, że je znaleźli, bo gdyby odpaliły, zepsułyby całe ujęcie i nigdy już nie zdołalibyśmy go powtórzyć. Ale wiesz co? Powiedzieli, że wyglądało to tak, jakby sztuczne ognie miały się układać w słowa.
— Jakie słowa?
— Nie wpadło mi do głowy, żeby ich zapytać — zapewnił Soli. — Naprawdę, nawet mi to przez myśl nie przyszło.
Wbił ręce w kieszenie i zaczął pogwizdywać pod nosem. Po chwili zerknął na wuja z ukosa.
— „Najostrzejsze żeberka w mieście” — mruknął. — Też coś. Dibbler zmartwił się wyraźnie.
— Byłby humorystyczny akcent — powiedział.
— Posłuchaj, wujku. To nie może tak trwać — rzekł Soli. — Dość już tych komercyjnych wstawek, dobrze?
— No dobrze.
— Na pewno? Dibbler kiwnął głową.
— Przecież powiedziałem, że dobrze, prawda?
— Chciałbym czegoś więcej, wujku.
— Uroczyście obiecuję, że nie będę się więcej wtrącał do produkcji tej migawki — oświadczył posępnie Dibbler. — Jestem twoim wujem. Jestem rodziną. Czy to ci wystarczy?
— No… no dobrze.
Kiedy zgasł ogień, zagrabili resztę żaru i upiekli kiełbaski na imprezie pod gwiazdami, wydanej z okazji skończenia migawki.
Aksamitna zasłona nocy opadła na klatkę pełną papug, jaką był Święty Gaj. W takie ciepłe noce zwykle wielu ludzi zajmuje się własnymi sprawami.
Para młodych, idąca przez wydmy, doznała ataku śmiertelnego przerażenia, kiedy ogromny troll wyskoczył na nich zza skały, zamachał rękami i krzyknął groźnie „Aargh!”.
— Przestraszyłem was, prawda? — spytał z nadzieją w głosie. Oboje, bladzi, pokiwali głowami.
— Co za ulga — odetchnął Detrytus. Pogłaskał oboje po głowach, lekko wciskając ich stopy w piasek. — .Bardzo wam dziękuję. Jestem głęboko wdzięczny. Życzę miłej nocy — dodał z żalem.
Patrzył, jak odchodzą, trzymając się za ręce. A potem zalał się łzami.
W szopie korbowych G.S.P. Dibbler przyglądał się, jak Halogen tnie i klei namalowaną dzisiaj błonę. Korbowy czuł się zaszczycony; pan Dibbler nigdy przedtem nie wykazywał najmniejszego zainteresowania techniczną obróbką błony. To zapewne tłumaczyło, dlaczego swobodniej niż zwykle traktował tajemnice gildii, przekazywane z pokolenia na to samo pokolenie adeptów.
— Dlaczego wszystkie te małe obrazki są takie same? — spytał Dibbler, gdy korbowy nawijał błonę na szpulę.
— Tak naprawdę wcale nie są takie same — wyjaśnił Halogen. — Każdy trochę się różni od poprzedniego. Widzi pan? Ludzkie oko ogląda mnóstwo trochę się różniących obrazków i myśli, że patrzy na coś, co się rusza.
Dibbler wyjął z ust cygaro.
— Chcesz powiedzieć, że to tylko sztuczka? — upewnił się oszołomiony.
— Zgadza się. — Korbowy parsknął śmiechem i sięgnął po naczynie z klejem.
Dibbler obserwował go zafascynowany.
— Zawsze myślałem, że to jakiś specjalny rodzaj magii — wyznał z odrobiną rozczarowania. — A teraz mi mówisz, że to coś w rodzaju gry w trzy karty.
— Mniej więcej. To jest tak: ludzie tak naprawdę nie widzą żadnego z tych obrazków. Widzą je wszystkie naraz. Rozumie pan?
— Zaraz, gdzieś się przy tym zgubiłem.
— Każdy obrazek dokłada się do ogólnego efektu. Ludzie nie widzą… hm, jak to ująć… żadnego z pojedynczych obrazków, tylko efekt wywołany przez bardzo dużo obrazków przesuwających się bardzo szybko.
— Naprawdę? To bardzo ciekawe — stwierdził Dibbler. — Naprawdę bardzo ciekawe.
Strzepnął popiół z cygara w stronę demonów. Któryś z nich złapał ten popiół i zjadł.
— A co by się stało — spytał ostrożnie Dibbler — gdyby, powiedzmy, jeden obrazek w całej migawce był inny?
— Zabawne, że pan o to pyta — przyznał Halogen. — To się zdarzyło wczoraj, kiedy kleiliśmy Za Doliną Trolli. Jeden z uczniów wstawił w błonę tylko jeden obrazek z Poszukiwaczy złota, a my przez cały ranek myśleliśmy tylko o złocie. I nie wiedzieliśmy, z jakiego powodu. Całkiem jakby wlazło nam to prosto do głów, chociaż oczy niczego nie zauważyły. Znalazłem ten obrazek tylko dzięki temu, że przypadkiem przeglądałem migawkę bardzo powoli. Oczywiście, spuściłem chłopakowi lanie.
Chwycił pędzel do kleju i skleił kilka prostokątów błony. Po chwili zdał sobie sprawę z nagłego milczenia za plecami.
— Dobrze się pan czuje, panie Dibbler? — zapytał z niepokojem.
— Hm? Aha. — Dibbler myślał intensywnie. — I wystarczył jeden obrazek, żeby wywrzeć taki skutek?
— Tak. Na pewno nic panu nie dolega?
— Nigdy nie czułem się lepiej. — Dibbler zatarł ręce. — Nigdy. A teraz może pogadamy w cztery oczy, ty i ja. Bo wiesz… — Przyjazne położył dłoń na ramieniu Halogena. — Mam przeczucie, że to może być twój szczęśliwy dzień.
W ciemnym zaułku siedział Gaspode i mruczał do siebie. — Ha… Zostań, powiada. Daje mi rozkazy. Żefy tylko jego dziewczyna nie musiała znosić u siefie w pokoju okropnego cuchnącego psa. I teraz siedzę tuja, najlepszy przyjaciel człowieka, porzucony na deszczu. Gdyfy padało. Fo może i nie pada, ale gdyfy padało, fyłfym cały mokry. Dofrze fy mu zrofiło, gdyfym teraz wstał i sofie poszedł. Mógłfym to zrofić. W każdej chwili. Wcale nie muszę tutaj siedzieć. Nikt nie przypuszcza, mam nadzieję, że tutaj siedzę, fo mi kazali tutaj siedzieć. Chciałfym zofaczyć takiego człowieka, który mógłfy mi rozkazywać. Siedzę tu, fo mam na to ochotę. Otóż to.
Potem poskomlał trochę i podreptał w cień, gdzie była mniejsza szansa, że ktoś go zobaczy.
W pokoju na górze Victor stał twarzą do ściany. To było poniżające. Jakby nie wystarczyło, że na schodach wpadli na panią Cosmopilite. Uśmiechnęła się do niego szeroko i wykonała skomplikowany gest z intensywnym użyciem łokcia; Victor był pewien, że starsze panie nie powinny znać takich gestów.
Słyszał trzaski i od czasu do czasu szelesty — to Ginger szykowała się do snu.
— Jest naprawdę bardzo miła — powiedziała. — Mówiła mi wczoraj, że miała czterech mężów.
— A jak się pozbyła zwłok? — spytał Victor.