— Absolutnie nie rozumiem, co masz na myśli. — Ginger prychnęła z oburzeniem. — Dobrze, możesz się już odwrócić. Jestem w łóżku.
Victor odetchnął i obejrzał się. Ginger podciągnęła kołdrę pod szyję i trzymała ją tam, jak oblężony garnizon utrzymuje ostatnie barykady.
— Musisz mi obiecać — rzekła — że jeśli coś się stanie, nie będziesz próbował wykorzystać sytuacji. Victor westchnął.
— Obiecuję.
— Chodzi mi o to, że muszę pamiętać o karierze. Rozumiesz chyba.
— Tak, rozumiem.
Victor usiadł przy lampie i wyjął z kieszeni książkę.
— Nie żebym była niewdzięczna ani nic podobnego.
Victor przerzucał pożółkłe stronice, szukając miejsca, gdzie ostatnio skończył. Dziesiątki ludzi spędziły całe życie na wzgórzu Świętego Gaju, najwyraźniej wyłączne po to, żeby podtrzymywać ogień i modlić się trzy razy dziennie. Po co? Kto był Strażnikiem u Wrót?
— Co czytasz? — zapytała po chwili Ginger.
— Taką starą książkę, którą znalazłem — odparł krótko Victor. — O Świętym Gaju.
— Aha.
— Na twoim miejscu spróbowałbym się trochę przespać — poradził. Przesunął się trochę, żeby w słabym świetle lepiej widzieć niewyraźne pismo.
Usłyszał, jak ziewa.
— Czy skończyłam ci opowiadać mój sen? — spytała.
— Chyba nie — odpowiedział tonem, który uznał za uprzejmie zniechęcający.
— Zawsze zaczyna się od góry…
— Posłuchaj, nie powinnaś rozmawiać…
— …a wokół niej są gwiazdy, no wiesz, takie na niebie, tylko że jedna spada na dół i to już wcale nie jest gwiazda, tylko kobieta trzymająca nad głową pochodnię…
Victor powoli wrócił na sam początek książki.
— Tak?
— I ciągle próbuje mi coś powiedzieć, coś, czego nie rozumiem, o budzeniu kogoś, a potem jest mnóstwo świateł i coś ryczy, jakby lew albo tygrys. I się budzę.
Palec Victora obrysował sylwetkę góry pod gwiazdami.
— To na pewno tylko sen — stwierdził. — Niczego nie musi oznaczać.
Oczywiście, wzgórze Świętego Gaju nie było szpiczaste. Teraz nie — ale może kiedyś było, w czasach kiedy w miejscu dzisiejszej zatoki wznosiło się miasto. Na bogów, coś musiało tego miasta naprawdę nienawidzić.
— Zapamiętałaś jeszcze coś ze snu? — zapytał z udawaną obojętnością.
Nie odpowiedziała. Na palcach podszedł do łóżka.
Zasnęła.
Wrócił na krzesło, które zapowiadało, że najdalej za pół godziny stanie się irytująco niewygodne. Zgasił lampę.
Coś pod wzgórzem. Tam czaiło się zagrożenie.
Ale zagrożeniem bardziej bezpośrednim był fakt, że on sam też za chwilę zaśnie.
Siedział w ciemności i martwił się. Jak właściwie należy budzić kogoś, kto chodzi przez sen? Niewyraźnie sobie przypominał, że może to być bardzo niebezpieczne. Słyszał historie o ludziach, którzy śnili, że ścinają im głowy, a potem, kiedy ktoś klepnął ich w ramię, głowy naprawdę im odpadały. Skąd ktoś mógł wiedzieć, o czym śnią martwe osoby, nie zostało wyjaśnione. Może ich duchy przychodziły nocą i stawały przy łóżku, żeby się poskarżyć?
Krzesło zaskrzypiało głośno, kiedy zmienił pozycję. Może gdyby wystawił jedną nogę, o tak, mógłby ją oprzeć o brzeg łóżka. Wtedy gdyby nawet zasnął, nie mogłaby wstać, nie budząc go przy tym.
Właściwie to zabawne. Od paru tygodni całymi dniami brał ją w ramiona, ratował przed wszystkim, za co akurat przebrał się Morry, całował i ogólnie odjeżdżał z nią w stronę zachodzącego słońca, żeby żyć potem długo i szczęśliwie, możliwe, że nawet ekstatycznie. Prawdopodobnie nikt, kto oglądał migawki, nie uwierzyłby, że spędził noc w jej pokoju, siedząc na stołku zrobionym z nierównych desek. Takie rzeczy nie zdarzają się w migawkach. Migawki są o Namyętności w Świecie Ogarniętym Szaleństwem. Gdyby to była migawka, to nie siedziałby tak po ciemku na twardym krześle. Raczej by… no, nie siedziałby tak po ciemku na twardym krześle, to pewne.
Kwestor zamknął na klucz drzwi gabinetu. Nie miał wyjścia. Nadrektor uważał, że pukanie do drzwi to coś, co przytrafia się innym.
Dobrze przynajmniej, że ten straszny człowiek stracił zainteresowanie dla resografu, czy jak tam Riktor nazwał swoje urządzenie. Kwestor przeżył ciężki dzień — próbował jak zwykle kierować sprawami Uniwersytetu, ale przez cały czas nie mógł zapomnieć, że dokument leży w jego pokoju.
Wyjął go spod dywanu, zapalił lampę i zaczął czytać.
Sam chętnie przyznawał, że nie radzi sobie z mechaniką. Szybko więc ominął fragmenty dotyczące osi, oktironowych wahadeł i powietrza sprężanego w miechach.
Od razu odszukał akapit stwierdzający: Jeśli zatem zakłócenie osnowy rzeczywistości wywoła fale rozchodzące się od epicentrum, wahadło odchyli się, spręży powietrze w odpowiednim miechu i sprawi, ze najbliższy epicentrum ozdobny słoń wypuści do naczynia niewielką ołowianą kulkę. Dzięki temu kierunek i skalę zakłócenia…
…whumm… whumm…
Słyszał nawet tutaj. Ułożyli dookoła kolejne worki z piaskiem, ale nikt już nie śmiał ruszać aparatu. Kwestor spróbował wrócić do lektury.
… można ocenić na podstawie liczby, kierunku i siły…
…whumm… whummWHUMMWHUMM!
Kwestor zauważył, że wstrzymuje oddech.
… wyrzucania kulek. Jak oceniam, w przypadku poważnych zakłóceń…
Plib.
…ich liczba może nawet…
Plib.
… przekroczyć dwie kulki…
Plib.
…wyrzucone na kilka cali…
Plib.
…w okresie około…
Plib.
…jednego…
Plib.
… miesiąca.
Plib.
Gaspode obudził się i szybko stanął w pozycji znamionującej — miał nadzieję — czujność.
Ktoś krzyczał, ale bardzo grzecznie, jakby chciał, żeby mu pomóc, jednak tylko pod warunkiem że nie sprawi tym zbyt wielkiego kłopotu.
Wbiegł na schody. Drzwi były uchylone, więc pchnął je lekko głową.
Victor leżał na plecach, przywiązany do krzesła. Gaspode usiadł i zaczął go pilnie obserwować, na wypadek gdyby zrobił coś ciekawego.
— Wszystko w porządku, co? — zapytał po chwili.
— Nie siedź tak, durniu! Rozwiąż mnie! — odpowiedział Victor.
— Durniem może i jestem, ale nie związanym — zauważył spokojnie Gaspode. — Skoczyła na ciefie?
— Musiałem się na chwilę zdrzemnąć.
— Tak długą chwilę, że zdążyła wstać, podrzeć prześcieradło i przywiązać cię do krzesła?
— Dobrze już, dobrze. Możesz to przegryźć?
— Tymi zęfami? Ale mogę kogoś sprowadzić. — Gaspode uśmiechnął się.
— Hm… To chyba nie jest najlepszy…
— Nie martw się. Zaraz wracam. I Gaspode wybiegł.
— Trudno mi będzie wytłumaczyć… — zawołał jeszcze Victor, ale pies zbiegł już ze schodów.
Przez labirynt zaułków i uliczek dotarł na tyły wytwórni Wieku Nietoperza. Zbliżył się do wysokiego płotu. Z drugiej strony cicho brzęknął łańcuch.
— Laddie? — szepnął chrapliwie. Odpowiedziało mu zachwycone szczekanie.
— Dobry Laddie!
— Tak — mruknął Gaspode. — No tak.
Westchnął. Czy on też kiedyś był taki? Jeśli tak, to dzięki bogom, że tego nie pamięta.