— Ja dobry piesek!
— Oczywiście, Laddie, na pewno. Fądź cicho. Gaspode przecisnął swe artretyczne ciało pod płotem. Gdy tylko się wynurzył, Laddie polizał go po pysku.
— Za stary już jestem na takie rzeczy — burczał Gaspode. Obejrzał łańcuch.
— Kolczatka — stwierdził. — Głupia kolczatka. Przestań się szarpać, tumanie. Cofnij się. Do tyłu! Dofrze.
Wcisnął łapę w pętlę i przeciągnął łańcuch przez głowę Laddiego.
— Już — stwierdził. — Gdyfyśmy wszyscy wiedzieli, jak się to rofi, moglifyśmy rządzić światem. Przestań fiegać w kółko. Jesteś nam potrzefny.
Laddie stanął na baczność, wywieszając język. Gdyby psy potrafiły salutować, z pewnością by to zrobił.
Gaspode przeczołgał się z powrotem i czekał. Słyszał za płotem kroki Laddiego, ale wielki pies wyraźnie oddalał się od ogrodzenia.
— Nie! — syknął Gaspode. — Za mną!
Zatupały łapy, coś świsnęło, Laddie przefrunął nad płotem i wylądował na czterech łapach przed Gaspode. Gaspode mało się nie zadławił językiem.
— Dofry piesek — wymruczał. — Dofry piesek.
Victor usiadł i roztarł głowę.
— Stuknąłem o podłogę, kiedy krzesło upadło do tyłu — wyjaśnił.
Laddie siedział, wyraźnie na coś czekając. Resztki prześcieradła zwisały mu z pyska.
— Czego on chce? — spytał Victor.
— Masz mu powiedzieć, że jest dofrym pieskiem. — Gaspode westchnął ciężko.
— A nie spodziewa się kawałka mięsa albo czegoś słodkiego?
Gaspode pokręcił głową.
— Powiedz mu tylko, jakim to dofrym jest pieskiem. U psów to lepsze niż twarda waluta.
— Naprawdę? No dobrze. Dobry piesek, Laddie. Podniecony Laddie podskoczył kilka razy. Gaspode zaklął pod nosem.
— Przepraszam — rzucił. — Ale przyznasz, że to żałosne.
— Dobry piesek… Szukaj Ginger — powiedział Victor.
— Przecież ja też mogę ją znaleźć — przypomniał Gaspode, gdy Laddie zaczął obwąchiwać podłogę. — Ofaj wiemy, dokąd poszła. Nie musisz przecież…
Laddie skoczył do drzwi — ale z gracją. Przystanął u stóp schodów i wydał szczeknięcie typu „za mną”.
— Żałosne — mruknął smętnie Gaspode.
Gwiazdy nad Świętym Gajem zawsze zdawały się świecić jaśniej. Oczywiście, powietrze było tu czyściejsze niż w Ankh i prawie bez dymu, ale… gwiazdy wyglądały na większe i bliższe — jakby niebo zmieniło się w wielką soczewkę.
Laddie mknął przez wydmy, zatrzymując się co jakiś czas, żeby Victor mógł go dogonić. Gaspode podążał za nimi w pewnej odległości, kołysał się z boku na bok i rzęził.
Trop prowadził do zagłębienia, które było puste. Wrota rozwarły się mniej więcej na stopę. Piasek wokół był rozkopany. Czy coś wyszło na zewnątrz? Ginger w każdym razie weszła do środka.
Victor patrzył.
Laddie siedział przy wrotach i przyglądał mu się z nadzieją.
— On czeka — zauważył Gaspode.
— Na co? — spytał lękliwie Victor. Gaspode jęknął.
— A jak myślisz?
— Aha. No tak. Dobry piesek, Laddie. Laddie zaszczekał i spróbował wykręcić salto.
— Co teraz? — chciał wiedzieć Victor. — Przypuszczam, że powinniśmy tam wejść…
— Możliwe — zgodził się Gaspode.
— Hm… Możemy też zaczekać, aż ona wyjdzie. Widzisz, nigdy specjalnie nie lubiłem ciemności. Znaczy, rozumiesz, noc może być, ale absolutna czerń…
— Założę się, że Cohen Farfarzyńca nie foi się ciemności.
— Niby tak…
— I Czarny Cień Pustyni też się nie foi ciemności.
— Zgadza się, ale…
— A także Howondaland Smith, Łowca Farlgrogów, ten to praktycznie zjada ciemność na śniadanie.
— Tak, aleja nie jestem tymi ludźmi! — zaprotestował Victor.
— Sprófuj to wytłumaczyć tym wszystkim, którzy wydawali swoje pensy, żefy zofaczyć, jak nimi jesteś. — Gaspode drapnął jakąś cierpiącą na bezsenność pchłę. — Fyłafy zafawa, gdyfyśmy mieli tu teraz korfowego — stwierdził radośnie. — Zrofiłfy z tego niezłą migawkę. Fohater nie działa po ciemku… Tak, to dofry tytuł. Lepsza komedia niż Indycze uda. Lepsza nawet niż Noc na arenie. Ludzie ustawialify się w kolejkach, żefy tylko…
— Dobrze, przestań już — przerwał mu Victor. — Może wejdę, ale tylko kawałek. — Rozejrzał się rozpaczliwie po wyschniętych drzewach wokół zagłębienia. — I to z pochodnią — dodał.
Spodziewał się pająków, wilgoci, a może i węży, jeśli nie czegoś gorszego…
Zamiast nich zobaczył korytarz prowadzący lekko w dół. Powietrze miało słony posmak, sugerujący, że gdzieś dalej tunel łączy się z morzem.
Victor postąpił kilka kroków w głąb i przystanął.
— Chwileczkę. Jeśli pochodnia zgaśnie, możemy się beznadziejnie zgubić.
— Nie, nie możemy — odparł Gaspode. — Zapominasz o psim węchu.
— Sprytne…
Victor wszedł trochę dalej. Ściany pokrywały powiększone wersje ideogramów, które znał z książki.
— A wiesz — powiedział, przesuwając po nich palcami. — To właściwie nie wygląda na pismo. Raczej…
— Idź i przestań szukać pretekstów — rzucił zza jego pleców Gaspode.
Victor kopnął w coś, co potoczyło się w mrok.
— Co to było? — szepnął przerażony.
Gaspode zniknął w ciemności i wrócił po chwili.
— Nie masz się czym przejmować — uspokoił go.
— Naprawdę?
— To tylko czaszka.
— Czyja?
— Nie powiedział.
— Zamknij się!
Coś zachrzęściło pod sandałem Victora.
— A to… — zaczął Gaspode.
— Nie chcę wiedzieć!
— To fyła muszla.
Victor wpatrywał się w kwadrat ciemności. Zaimprowizowana pochodnia jasno płonęła w przeciągu. Kiedy wytężał słuch, słyszał rytmiczny odgłos: albo ryk jakiejś bestii w mroku, albo szum morza w podziemnym tunelu. Wolał to drugie wyjaśnienie.
— Coś ją przyzywało — powiedział głośno. — W snach. Ktoś, kto chce, żeby go wypuścić. Boję się, że zrobi jej krzywdę.
— Nie jest tego warta — oświadczył Gaspode. — Fieganie za dziewczętami pozostającymi pod wpływem Stworów z Pustki się nie opłaca. Możesz mi wierzyć na słowo. Nigdy nie wiesz, ofok czego się ofudzisz.
— Gaspode!
— Przekonasz się, że mam rację.
Pochodnia zgasła.
Victor pomachał nią rozpaczliwie, potem dmuchnął, próbując rozpalić na nowo. Kilka iskierek rozjarzyło się i zniknęło… Zapewne w pochodni nie zostało już dość pochodni.
Nadpłynęła fala ciemności.
Takiej ciemności Victor nie znał. Choćby nie wiadomo jak długo się w nią wpatrywał, oczy nie mogły się przyzwyczaić. Nie istniało w niej nic, do czego mogłyby się przyzwyczajać. To była ciemność — matka wszelkiej ciemności, ciemność absolutna, podziemna, tak gęsta, że niemal dotykalna, niby zimny aksamit.
— Ależ tu ciemno — odezwał się Gaspode.
Zalałem się tym, co nazywają zimnym potem, myślał Victor; zawsze się zastanawiałem, jakie to uczucie. Przesunął się w bok i dotknął ściany.
— Lepiej wracajmy — zaproponował, miał nadzieję, że rzeczowym tonem. — Przed nami może się czaić… rozpadlina albo coś innego. Możemy zebrać więcej pochodni, więcej ludzi i wrócić.