Выбрать главу

— Ja dobry piesek!

— Oczywiście, Laddie, na pewno. Fądź cicho. Gaspode przecisnął swe artretyczne ciało pod płotem. Gdy tylko się wynurzył, Laddie polizał go po pysku.

— Za stary już jestem na takie rzeczy — burczał Gaspode. Obejrzał łańcuch.

— Kolczatka — stwierdził. — Głupia kolczatka. Przestań się szarpać, tumanie. Cofnij się. Do tyłu! Dofrze.

Wcisnął łapę w pętlę i przeciągnął łańcuch przez głowę Laddiego.

— Już — stwierdził. — Gdyfyśmy wszyscy wiedzieli, jak się to rofi, moglifyśmy rządzić światem. Przestań fiegać w kółko. Jesteś nam potrzefny.

Laddie stanął na baczność, wywieszając język. Gdyby psy potrafiły salutować, z pewnością by to zrobił.

Gaspode przeczołgał się z powrotem i czekał. Słyszał za płotem kroki Laddiego, ale wielki pies wyraźnie oddalał się od ogrodzenia.

— Nie! — syknął Gaspode. — Za mną!

Zatupały łapy, coś świsnęło, Laddie przefrunął nad płotem i wylądował na czterech łapach przed Gaspode. Gaspode mało się nie zadławił językiem.

— Dofry piesek — wymruczał. — Dofry piesek.

* * *

Victor usiadł i roztarł głowę.

— Stuknąłem o podłogę, kiedy krzesło upadło do tyłu — wyjaśnił.

Laddie siedział, wyraźnie na coś czekając. Resztki prześcieradła zwisały mu z pyska.

— Czego on chce? — spytał Victor.

— Masz mu powiedzieć, że jest dofrym pieskiem. — Gaspode westchnął ciężko.

— A nie spodziewa się kawałka mięsa albo czegoś słodkiego?

Gaspode pokręcił głową.

— Powiedz mu tylko, jakim to dofrym jest pieskiem. U psów to lepsze niż twarda waluta.

— Naprawdę? No dobrze. Dobry piesek, Laddie. Podniecony Laddie podskoczył kilka razy. Gaspode zaklął pod nosem.

— Przepraszam — rzucił. — Ale przyznasz, że to żałosne.

— Dobry piesek… Szukaj Ginger — powiedział Victor.

— Przecież ja też mogę ją znaleźć — przypomniał Gaspode, gdy Laddie zaczął obwąchiwać podłogę. — Ofaj wiemy, dokąd poszła. Nie musisz przecież…

Laddie skoczył do drzwi — ale z gracją. Przystanął u stóp schodów i wydał szczeknięcie typu „za mną”.

— Żałosne — mruknął smętnie Gaspode.

* * *

Gwiazdy nad Świętym Gajem zawsze zdawały się świecić jaśniej. Oczywiście, powietrze było tu czyściejsze niż w Ankh i prawie bez dymu, ale… gwiazdy wyglądały na większe i bliższe — jakby niebo zmieniło się w wielką soczewkę.

Laddie mknął przez wydmy, zatrzymując się co jakiś czas, żeby Victor mógł go dogonić. Gaspode podążał za nimi w pewnej odległości, kołysał się z boku na bok i rzęził.

Trop prowadził do zagłębienia, które było puste. Wrota rozwarły się mniej więcej na stopę. Piasek wokół był rozkopany. Czy coś wyszło na zewnątrz? Ginger w każdym razie weszła do środka.

Victor patrzył.

Laddie siedział przy wrotach i przyglądał mu się z nadzieją.

— On czeka — zauważył Gaspode.

— Na co? — spytał lękliwie Victor. Gaspode jęknął.

— A jak myślisz?

— Aha. No tak. Dobry piesek, Laddie. Laddie zaszczekał i spróbował wykręcić salto.

— Co teraz? — chciał wiedzieć Victor. — Przypuszczam, że powinniśmy tam wejść…

— Możliwe — zgodził się Gaspode.

— Hm… Możemy też zaczekać, aż ona wyjdzie. Widzisz, nigdy specjalnie nie lubiłem ciemności. Znaczy, rozumiesz, noc może być, ale absolutna czerń…

— Założę się, że Cohen Farfarzyńca nie foi się ciemności.

— Niby tak…

— I Czarny Cień Pustyni też się nie foi ciemności.

— Zgadza się, ale…

— A także Howondaland Smith, Łowca Farlgrogów, ten to praktycznie zjada ciemność na śniadanie.

— Tak, aleja nie jestem tymi ludźmi! — zaprotestował Victor.

— Sprófuj to wytłumaczyć tym wszystkim, którzy wydawali swoje pensy, żefy zofaczyć, jak nimi jesteś. — Gaspode drapnął jakąś cierpiącą na bezsenność pchłę. — Fyłafy zafawa, gdyfyśmy mieli tu teraz korfowego — stwierdził radośnie. — Zrofiłfy z tego niezłą migawkę. Fohater nie działa po ciemku… Tak, to dofry tytuł. Lepsza komedia niż Indycze uda. Lepsza nawet niż Noc na arenie. Ludzie ustawialify się w kolejkach, żefy tylko…

— Dobrze, przestań już — przerwał mu Victor. — Może wejdę, ale tylko kawałek. — Rozejrzał się rozpaczliwie po wyschniętych drzewach wokół zagłębienia. — I to z pochodnią — dodał.

* * *

Spodziewał się pająków, wilgoci, a może i węży, jeśli nie czegoś gorszego…

Zamiast nich zobaczył korytarz prowadzący lekko w dół. Powietrze miało słony posmak, sugerujący, że gdzieś dalej tunel łączy się z morzem.

Victor postąpił kilka kroków w głąb i przystanął.

— Chwileczkę. Jeśli pochodnia zgaśnie, możemy się beznadziejnie zgubić.

— Nie, nie możemy — odparł Gaspode. — Zapominasz o psim węchu.

— Sprytne…

Victor wszedł trochę dalej. Ściany pokrywały powiększone wersje ideogramów, które znał z książki.

— A wiesz — powiedział, przesuwając po nich palcami. — To właściwie nie wygląda na pismo. Raczej…

— Idź i przestań szukać pretekstów — rzucił zza jego pleców Gaspode.

Victor kopnął w coś, co potoczyło się w mrok.

— Co to było? — szepnął przerażony.

Gaspode zniknął w ciemności i wrócił po chwili.

— Nie masz się czym przejmować — uspokoił go.

— Naprawdę?

— To tylko czaszka.

— Czyja?

— Nie powiedział.

— Zamknij się!

Coś zachrzęściło pod sandałem Victora.

— A to… — zaczął Gaspode.

— Nie chcę wiedzieć!

— To fyła muszla.

Victor wpatrywał się w kwadrat ciemności. Zaimprowizowana pochodnia jasno płonęła w przeciągu. Kiedy wytężał słuch, słyszał rytmiczny odgłos: albo ryk jakiejś bestii w mroku, albo szum morza w podziemnym tunelu. Wolał to drugie wyjaśnienie.

— Coś ją przyzywało — powiedział głośno. — W snach. Ktoś, kto chce, żeby go wypuścić. Boję się, że zrobi jej krzywdę.

— Nie jest tego warta — oświadczył Gaspode. — Fieganie za dziewczętami pozostającymi pod wpływem Stworów z Pustki się nie opłaca. Możesz mi wierzyć na słowo. Nigdy nie wiesz, ofok czego się ofudzisz.

— Gaspode!

— Przekonasz się, że mam rację.

Pochodnia zgasła.

Victor pomachał nią rozpaczliwie, potem dmuchnął, próbując rozpalić na nowo. Kilka iskierek rozjarzyło się i zniknęło… Zapewne w pochodni nie zostało już dość pochodni.

Nadpłynęła fala ciemności.

Takiej ciemności Victor nie znał. Choćby nie wiadomo jak długo się w nią wpatrywał, oczy nie mogły się przyzwyczaić. Nie istniało w niej nic, do czego mogłyby się przyzwyczajać. To była ciemność — matka wszelkiej ciemności, ciemność absolutna, podziemna, tak gęsta, że niemal dotykalna, niby zimny aksamit.

— Ależ tu ciemno — odezwał się Gaspode.

Zalałem się tym, co nazywają zimnym potem, myślał Victor; zawsze się zastanawiałem, jakie to uczucie. Przesunął się w bok i dotknął ściany.

— Lepiej wracajmy — zaproponował, miał nadzieję, że rzeczowym tonem. — Przed nami może się czaić… rozpadlina albo coś innego. Możemy zebrać więcej pochodni, więcej ludzi i wrócić.