Выбрать главу

Z głębi tunelu dobiegł głuchy dźwięk.

Umpf!

I zaraz potem rozbłysło światło tak ostre, że rzuciło obraz gałek ocznych na wewnętrzną powierzchnię czaszki Victora. Przygasło po kilku sekundach, ale nadal było nieznośnie jaskrawe. Laddie zaskomlał.

— Sprawa załatwiona — rzucił chrapliwie Gaspode. — Masz już światło, więc wszystko jest w porządku.

— Tak, ale skąd się wzięło?

— Nify ja mam to wiedzieć?

Victor ruszył ostrożnie naprzód; cień, tańcząc, podążał za nim krok w krok.

Po mniej więcej pięćdziesięciu sążniach tunel doprowadził do czegoś, co pewnie było kiedyś naturalną grotą. Światło padało z przejścia po drugiej stronie, było jednak tak jasne, że ukazywało nawet najmniejsze szczegóły.

Grota była większa niż Główny Hol Niewidocznego Uniwersytetu, a kiedyś pewnie także bardziej imponująca. Światło odbijało się od wyszukanych złotych ornamentów i od stalaktytów zwisających ze sklepienia. Stopnie, dostatecznie szerokie dla regimentu wojska, wynurzały się z szarego otworu w podłodze; regularny szum, huk i zapach soli dowodził, że gdzieś w dole morze odnalazło drogę do wejścia. Powietrze było wilgotne.

— Jakaś świątynia? — szepnął Victor.

Gaspode obwąchał ciemnoczerwoną kotarę wiszącą obok wejścia. Rozpadła się w wilgotną masę.

— Fuj — rzeki. — Wszystko tu spleśniało!

Coś wielonożnego przemknęło po podłodze i wpadło do otworu schodów.

Victor delikatnie szturchnął palcem gruby czerwony sznur, zawieszony między pozłacanymi słupkami. Sznur się rozsypał.

Spękane stopnie prowadziły do dalekiego rozświetlonego otworu. Wspięli się na nie, przestępując nad stosami gnijących wodorostów i kawałkami drewna, przyniesionymi tu przez jakiś dawny, wysoki przypływ.

Za przejściem zobaczyli następną wielką jaskinię, podobną do amfiteatru. Rzędy siedzeń ciągnęły się w dół, aż do…

…ściany?

Błyszczała jak rtęć. Gdyby wypełnić rtęcią podłużny basen wielkości domu, a potem przechylić go w bok tak, żeby się nie wylała, powstałoby coś podobnego.

Tylko nie wyglądałoby tak złowieszczo.

To coś było płaskie i czyste, ale Victor poczuł nagle, że jest obserwowany, niby pod mikroskopem.

Laddie zaskomlał.

I wtedy Victor zrozumiał, co go tak niepokoi.

To nie była ściana. Ściany są zwykle do czegoś przyczepione, w przeciwieństwie do tej rzeczy. Wisiała tylko w powietrzu, falowała i marszczyła się jak odbicie w lustrze, tyle że bez lustra.

Światło padało zza niej. Victor dostrzegał je teraz: jaskrawy punkt, przesuwający się w cieniu po przeciwnej stronie groty.

Ruszył w dół przejściem między rzędami kamiennych siedzeń. Psy biegły mu przy nogach; położyły płasko uszy i podkuliły ogony. Szli po czymś, co kiedyś mogło być dywanem; rozrywał się z wilgotnym trzaskiem i rozpadał pod stopami.

— Nie wiem, czy zauważyłeś — odezwał się po chwili Gaspode — ale niektóre…

— Wiem — przerwał mu posępnie Victor.

…miejsca nadal są…

— Wiem.

…zajęte.

— Wiem!

Ludzie — te rzeczy, które kiedyś były ludźmi — siedzieli w rzędach. Jakby oglądali migawkę.

Dotarł już niemal do tego dziwnego obiektu, który migotał teraz w górze — prostokąt mający długość i wysokość, ale bez grubości.

Tuż przed nim, niemal dokładnie pod srebrnym ekranem, kilka wąskich stopni prowadziło w dół do okrągłego otworu, w połowie wypełnionego gruzem. Victor wspiął się i zajrzał za ekran w miejsce, skąd padało światło.

To była Ginger. Stała nieruchomo, wznosząc rękę nad głową. Pochodnia, którą trzymała, jaśniała jak fosfor.

Patrzyła na ciało na kamiennej płycie — ciało olbrzyma. A przynajmniej podobne do ciała olbrzyma. Może była to tylko zbroja z leżącym na niej mieczem, przysypana kurzem i piaskiem.

— To jest to coś z książki — syknął. — Na bogów, co ona sobie myśli?

— Nie wydaje mi się, żefy cokolwiek myślała — stwierdził Gaspode.

Ginger odwróciła się nieco i Victor zobaczył jej twarz. Uśmiechała się.

Za kamienną płytą dostrzegł jakiś duży, zaśniedziały dysk. Na szczęście wisiał jak należy, na umocowanych do stropu łańcuchach, nie zaprzeczając sile grawitacji.

— Dość tego — rzekł Victor. — Zamierzam natychmiast to przerwać. Ginger!

Głos zahuczał echem między ścianami. Słyszał, jak odbija się w korytarzach i jaskiniach: …er, …er, …er. Z tyłu stuknął spadający kamień.

— Tylko cicho! — szepnął Gaspode. — Całe sklepienie może się na nas zawalić.

— Ginger! — syknął Victor. — To ja!

Odwróciła się i spojrzała na niego albo poprzez niego, albo w niego, do wnętrza.

— Victorze — rzekła słodko. — Odejdź stąd. Odejdź daleko. Inaczej zdarzy się wielkie zło.

— Zdarzy się wielkie zło — powtórzył Gaspode. — To wróżfne słowa, nie ma co.

— Nie wiesz, co robisz — tłumaczył Victor. — Sama prosiłaś, żebym cię zatrzymał. Wracajmy. Odprowadzę cię do domu.

Spróbował się wspiąć…

…i coś zapadło się pod jego stopą. Gdzieś w dali rozległ się bulgot, metaliczne brzęknięcie, wreszcie jedna wodnista, muzyczna nuta wezbrała wokół i odbiła się echem od ścian jaskini. Victor szybko przesunął nogę, ale nastąpił na inną część gzymsu, która opadła tak jak pierwsza, budząc drugą nutę.

Usłyszał też jakiś zgrzyt. Stał w niewielkim otworze i nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że wznosi się do góry przy wtórze grzmiących akordów oraz stukotu i jęków starożytnej maszynerii. Nerwowo wyciągnął ręce na boki. Uderzył w zardzewiałą dźwignię, która wywołała odmienny akord i pękła z trzaskiem. Laddie zaczął wyć. Victor dostrzegł, że Ginger upuszcza pochodnię, by rękami zatkać uszy.

Kamienny blok wyrwał się ze ściany i powoli runął na siedzenia. Odłamki skały zabębniły o podłogę, a głuchy huk sugerował, że hałas zmienia rozkład całej jaskini.

I nagle huk ucichł z długim, zduszonym bulgotem i z ostatnim sieknięciem. Szarpnięcia i zgrzyty świadczyły, że uruchomiona przez Victora pradawna machina dała z siebie wszystko, nim się rozpadła.

Powróciła cisza.

Victor zsunął się powoli z muzycznej platformy, sterczącej teraz kilka stóp nad podłogą, i podbiegł do Ginger. Osunęła się na kolana i płakała.

— Chodź — powiedział. — Musimy się stąd wydostać.

— Gdzie ja jestem? Co się dzieje?

— Nie mogę nawet zacząć ci tłumaczyć.

Pochodnia na podłodze strzelała iskrami. Zgasł gdzieś niesamowity ogień; teraz był to tylko kawałek zwęglonego, prawie wypalonego drzewa. Victor chwycił ją i machał, póki nie pojawił się mętny żółty płomień.

— Gaspode! — rzucił.

— Słucham?

— Wy, psy, prowadzicie.

— Och, dziękuję ci fardzo.

Ginger przylgnęła do niego, kiedy szli przejściem między siedzeniami. Mimo narastającej grozy Victor musiał przyznać, że jest to bardzo miłe uczucie. Rozejrzał się, popatrzył na nielicznych siedzących na miejscach i zadrżał.

— Wyglądają, jakby umarli podczas oglądania migawki — zauważył.

— Owszem. Komedii — odezwał się biegnący przodem Gaspode.

— Dlaczego tak uważasz?

— Fo wszyscy szczerzą zęby.

— Gaspode!