— Trzeba patrzeć na wszystko od jasnej strony — mruknął pies. — Nie można się zadręczać tylko dlatego, że trafiliśmy do zapomnianego podziemnego grofowca, w towarzystwie ofląkanej miłośniczki kotów i z pochodnią, która lada chwila zgaśnie…
— Prędzej! Biegiem!
Potykając się, wbiegli po schodach; ślizgając się po wodorostach, ruszyli do przejścia prowadzącego ku cudownej obietnicy świeżego powietrza i światła dnia. Pochodnia zaczęła parzyć Victora w rękę. Odrzucił ją. W korytarzu nie było żadnych pułapek; wystarczy trzymać się jednej ściany i nie robić niczego nierozsądnego, a muszą dotrzeć do wrót. Zresztą wstał już pewnie świt, a to znaczy, że wkrótce zobaczą światło.
Wyprostował się z dumą. Zachował się naprawdę bohatersko. Co prawda nie musiał walczyć z potworami, ale pewnie nawet potwory zgniłyby tutaj już całe wieki temu. Oczywiście, trochę to było przerażające, ale w końcu okazało się… właściwie okazało się archeologią. Miał to już za sobą i nic nie wydawało się straszne…
Biegnący przodem Laddie zaszczekał ostro.
— Co mówi? — spytał Victor.
— Mówi — odparł Gaspode — że tunel jest zaflokowany.
— No nie…
— To pewnie twój recital organowy zawalił strop.
— Naprawdę zablokowany?
Naprawdę.
Victor wczołgał się na stos głazów. Kilka wielkich bloków ze stropu runęło, pociągając za sobą tony skalnych odłamków. Próbował naciskać i ciągnąć za jeden czy dwa głazy, ale doprowadził tylko do kolejnych zawałów.
— Może jest jakieś inne wyjście? — zastanowił się. — Psy mogłyby pewnie je znaleźć…
— Zapomnij o tym, kolego. Zresztą jedyna inna droga do wyjścia musi prowadzić w dół, po schodach. Czyli do morza, zgadza się? Możecie płynąć w głąf i mieć nadzieję, że płuca wytrzymają.
Laddie zaszczekał.
— Nie ty — rzucił krótko Gaspode. — Nie mówiłem do ciefie. Nigdy do niczego nie zgłaszaj się na ochotnika. Victor wciąż grzebał w osypisku.
— Nie jestem pewien — odezwał się po chwili — ale wydaje mi że widzę jakieś światło. Jak sądzisz? Usłyszał, jak Gaspode wdrapuje się po kamieniach.
— Możliwe — przyznał z rezerwą pies. — Wygląda na to, że parę floków się zaklinowało i zostało trochę miejsca.
— Dosyć, żeby ktoś mały się przecisnął?
— Wiedziałem, że to powiesz — mruknął Gaspode.
Po chwili Victor usłyszał skrobanie pazurów na luźnych kamieniach.
— Trochę się poszerza — zabrzmiał stłumiony głos. — Znowu ciasno… Niech to…
Zapadła cisza.
— Gaspode! — zawołał niespokojnie Victor.
— Nic mi nie jest. Przeszedłem. I widzę wrota.
— Świetnie.
Victor poczuł lekki podmuch i usłyszał drapanie. Ostrożnie wyciągnął rękę i trafił palcami na przeciskające się gorączkowo owłosione ciało.
— Laddie próbuje iść za tobą!
— Jest za duży. Utknie.
Rozległo się psie sieknięcie, wściekłe kopanie, które obsypało Victora żwirem, i ciche, tryumfalne szczeknięcie.
— Oczywiście, jest trochę chudszy ode mnie — przyznał po chwili Gaspode.
— A teraz biegnijcie obaj i sprowadźcie pomoc — polecił Victor. — My zaczekamy tutaj.
Słyszał, jak odbiegają. Dalekie szczekanie Laddiego dowodziło, że dotarli do otwartej przestrzeni. Usiadł.
— Teraz pozostaje nam tylko czekać — oświadczył.
— Jesteśmy pod wzgórzem, prawda? — dobiegł z ciemności głos Ginger.
— Tak.
— Skąd się tu wzięliśmy?
— Przyszedłem za tobą.
— Prosiłam, żebyś mnie powstrzymał.
— Tak, ale potem mnie związałaś.
— Nie zrobiłam tego!
— Związałaś mnie — powtórzył Victor. — A potem przyszłaś tutaj, otworzyłaś wrota, zrobiłaś jakąś dziwną pochodnię i dotarłaś aż do… do tamtego miejsca. Boję się myśleć, co byś zrobiła, gdybym cię nie obudził.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Naprawdę? — spytała niepewnie Ginger.
— Naprawdę.
— Ale ja nic takiego nie pamiętam.
— Wierzę ci. Ale tak było.
— A jakie… Gdzie my jesteśmy?
Victor przesunął się trochę w ciemności, szukając wygodniejszej pozycji.
— Sam nie wiem — przyznał. — Z początku myślałem, że to jakaś świątynia. Mam wrażenie, że ludzie wykorzystywali ją do oglądania ruchomych obrazków.
— Przecież wyglądała, jakby miała setki lat!
— Raczej tysiące.
— To niemożliwe! — oświadczyła Ginger niepewnym głosem osoby, która usiłuje zachować rozsądek, choć szaleństwo tasakiem rąbie drzwi. — Alchemicy wpadli na ten pomysł dopiero kilka miesięcy temu.
— Owszem. Jest się nad czym zastanawiać. Wyciągnął rękę i znalazł ją — była sztywna jak posąg; drgnęła, kiedy jej dotknął.
— Tutaj jesteśmy bezpieczni — dodał. — Niedługo Gaspode sprowadzi jakąś pomoc. Nie ma się o co martwić.
Próbował nie myśleć o morzu chlupiącym na schodach, o wielonogich stworzeniach biegających po posadzce w ciemności. Starał się tłumić myśli o ośmiornicach przelewających się wolno przez siedzenia przed tym żywym, falującym ekranem. Usiłował zapomnieć o widzach siedzących w mroku, gdy nad nimi mijały stulecia. Może czekali, aż zjawi się ktoś, kto sprzeda im pukane ziarna i gorące kiełbaski.
Całe życie jest jak oglądanie migawki, pomyślał. Tylko zawsze wygląda tak, jakby człowiek przyszedł o dziesięć minut spóźniony i nikt nie chce mu opowiedzieć, o co chodzi, więc musi sam się wszystkiego domyślać.
I nigdy, ale to nigdy nie zdarza się okazja, żeby zostać na drugi pokaz.
W korytarzu Niewidocznego Uniwersytetu zamigotała świeca. Kwestor nigdy nie uważał się za człowieka odważnego. Najszczęśliwszy czuł się wtedy, kiedy siadał nad kolumnami liczb; zresztą talent do liczb doprowadził go wyżej w uniwersyteckiej hierarchii, niż mógłby dotrzeć dzięki magii. Ale czegoś takiego nie mógł zlekceważyć.
…whumm… whumm… whummwhummwhummWHUMMWHUMM.
Schowany za filarem, naliczył jedenaście kulek. Nad workami wykwitały maleńkie wachlarze piasku. Kanonada następowała już w odstępach dwuminutowych.
Podbiegł do stosu worków i pociągnął za róg pierwszego. Rzeczywistość nie jest taka sama we wszystkich punktach. To oczywiste; każdy mag jest tego świadomy. Zresztą nigdzie na Dysku rzeczywistość nie zalega zbyt grubą warstwą, a tu i tam jest nader cienka. Dlatego działa magia. Riktor uważał, że potrafi mierzyć zmiany rzeczywistości, wskazywać miejsca, gdzie to, co rzeczywiste, nagle staje się nierzeczywiste. A każdy mag dobrze wiedział, co może się zdarzyć, jeśli rzeczy stają się dostatecznie nierzeczywiste, by uformować przejście.
Ale przecież, myślał, szarpiąc worki, trzeba do tego ogromnych ilości magii. Musielibyśmy zauważyć tyle magii. Rzucałaby się w oczy jak… jak… jak mnóstwo magii.
Musiało już chyba upłynąć z pięćdziesiąt sekund.
Spojrzał na wazę za ścianą worków z piaskiem.
Ojej.
Miał nadzieję, że się myli.
Wszystkie kulki zostały wystrzelone w jednym kierunku i gęsto podziurawiły pół tuzina worków. A Licznik sądził, że dwie kulki na miesiąc wskazują groźny przyrost nierzeczywistości…
Kwestor poprowadził w myślach linię od wazy, przez podziurawione worki, aż do końca korytarza.
…whumm… whumm…
Odskoczył nerwowo, ale zaraz uświadomił sobie, że nie musi się obawiać. Wszystkie kulki wystrzeliwały z ozdobnej głowy słonia po drugiej stronie wazy. Uspokoił się.