…whumm… whumm…
Waza zakołysała się gwałtownie, gdy w jej wnętrzu poruszyła się tajemnicza maszyneria. Kwestor przysunął ucho… Tak, bez wątpienia słyszał jakieś syczenie, jakby ściskanego powietrza… Jedenaście kulek z dużą prędkością trafiło w worek.
Waza odchyliła się w przeciwną stronę, zgodnie ze słynną zasadą reakcji. Zamiast uderzyć o worek z piaskiem, uderzyła w kwestora.
Ming-ng-ng…
Zamrugał. Cofnął się o krok. I upadł.
Ponieważ zakłócenia rzeczywistości ze Świętego Gaju sięgały słabymi, ale upartymi czułkami aż do Ankh-Morpork, kilka małych, niebiesko upierzonych ptaszków przez chwilę krążyło kwestorowi nad głową i ćwierkało. Potem zniknęły.
Laddie biegał wokół i szczekał ponaglająco. Gaspode leżał na piasku, ciężko dysząc.
— Wyszliśmy — wykrztusił wreszcie, wstał i otrząsnął się. Laddie szczekał i wyglądał niezwykle fotogenicznie.
— Dofrze już, dofrze — westchnął Gaspode. — A może poszukalifyśmy jakiegoś śniadania, potem trochę się przespali i dopiero wtedy… Laddie szczeknął krótko.
— Niech ci fędzie. Jak sofie chcesz. Ale pamiętaj, i tak nikt ci nie podziękuje.
Wielki pies pomknął po piasku. Gaspode ruszył za nim spokojniejszym, równym krokiem. Bardzo się zdziwił, kiedy Laddie zawrócił, podniósł go delikatnie za skórę na karku i znów pobiegł w stronę miasta.
— Rofisz mi to tylko dlatego, że jestem mały — narzekał Gaspode, kołysząc się z boku na bok. — Nie, nie tędy! Ludzie o tej porze do niczego się nie nadają. Potrzefujemy trolli. Na pewno jeszcze nie śpią, a znają się na podziemnej rofocie. Następna w prawo. Szukaj Fłękitnego Liasu. A niech to!
Uświadomił sobie nagle, że będzie zmuszony mówić. I to publicznie.
Całe wieki można starannie ukrywać swoje głosowe talenty, aż nagle bęc, zdarza się coś niezwykłego i trzeba przemówić. W przeciwnym razie młody Victor i Kobieta-Kot będą tam pleśnieli przez wieczność. Młody Laddie pewnie upuści go komuś pod nogami i Gaspode będzie musiał wytłumaczyć. A potem resztę życia spędzi w klatce jako dziwoląg.
Laddie przebiegł przez ulicę do zadymionego wejścia Błękitnego Liasu. Wewnątrz był tłok. Pies przemknął przez labirynt nóg podobnych do pni drzew. Dotarł do baru, zaszczekał głośno i upuścił Gaspode na podłogę.
Wyglądał, jakby na coś czekał.
Gwar rozmów ucichł z wolna.
— To ten Laddie — stwierdził jakiś troll. — Co on chce? Gaspode podszedł z wahaniem do najbliższego trolla i uprzejmie pociągnął zwisający pasek zardzewiałej kolczugi.
— Przepraszam fardzo — powiedział.
— On piekielnie mądry pies — oświadczył inny troll, niedbale odsuwając Gaspode nogą. — Ja widział go w migawka wczoraj. Udaje trup i liczy do pięć.
— To o dwa więcej od ciebie. Odpowiedzią był rubaszny rechot[23].
— Cicho! — zawołał pierwszy troll. — Ja myślę, on chce coś powiedzieć!
— Przepraszam fardzo…
— Wystarczy patrzyć, jak on skacze i szczeka.
— Zgadza się. Ja widział go wczoraj w migawka; on pokazał ludzie, gdzie znaleźć zagubione dzieci w jaskinia.
— Przepraszam fardzo… Zmarszczka przecięła czoło trolla.
— Znaczy, żeby je zjeść?
— Nie, żeby wyprowadzić na zewnątrz.
— Niby na ognisko albo co?
— Przepraszam fardzo!
Kolejna stopa trafiła Gaspode w bok jego spłaszczonej głowy.
— Może on by znalazł jeszcze jakieś. Patrzcie, jak on biega z powrotem i tam, do drzwi. On mądry pies.
— Możemy poszukać — uznał pierwszy troll.
— Dobry pomysł. Od wieki nie miałem nic do herbata.
— Słuchaj no, nie wolno jeść ludzie w Święty Gaj. To nam psuje opinia! A do tego Liga Obrony Dobre Imię Krzemu spadnie na ciebie jak tona prostokątne rzeczy do budowa.
— Tak, ale może być nagroda albo co.
— PRZEPRASZAM FARDZO…
— Właśnie. I jeszcze poprawa wizerunek trolli i stosunki z ludzie, jak my znajdziemy zgubione dzieci.
— A jak nawet nie, zawsze możemy zjeść pies. Tak?
Bar opustoszał. Wewnątrz pozostały tylko zwykłe kłęby dymu, kociołki roztopionych trollowych drinków, Ruby, bezmyślnie zeskrobująca z kubków zastygłą lawę, i mały, zmęczony, wyliniały pies.
Mały, zmęczony, wyliniały pies myślał o różnicy między wyglądaniem i zachowywaniem się jak cudowny pies a byciem cudownym psem.
— Niech to demon — powiedział.
Victor pamiętał, że kiedy był mały, bał się tygrysów. Na próżno przekonywano, że najbliższy tygrys żyje trzy tysiące mil od niego. Pytał wtedy: „Czy jest jakieś morze między nami a miejscem, gdzie żyją tygrysy?”. Ludzie odpowiadali: „No nie, ale…”, na co stwierdzał: „W takim razie to tylko kwestia odległości”. Z ciemnością było podobnie. Wszystkie straszne, ciemne miejsca łączyła ze sobą natura samej ciemności. Ciemność istniała zawsze i wszędzie; czekała tylko, aż zgasną światła. Właściwie była całkiem podobna do Piekielnych Wymiarów. Czekających tylko, aż pęknie rzeczywistość.
Tulił do siebie Ginger.
— Już nie trzeba — powiedziała. — Jakoś się trzymam.
— To dobrze.
— Kłopot w tym, że i ty mnie trzymasz. Mocno. Rozluźnił uścisk.
— Zimno ci? — zapytała.
— Trochę. Bardzo tu wilgotno.
— Czy to twoje zęby tak szczękają?
— A czyje inne? Nie — dodał szybko. — Nawet się nad tym nie zastanawiaj.
— Wiesz — zaczęła po chwili — nie pamiętam, żebym cię wiązała. Wcale się nie znam na węzłach.
— Były całkiem udane — zapewnił ją Victor.
— Pamiętam tylko sen. Jakiś głos powtarzał mi, że muszę obudzić… obudzić śpiącego?
Victor przypomniał sobie postać w zbroi na kamiennej płycie.
— Przyjrzałaś mu się? — spytał. — Jak wyglądał?
— Nie wiem, jak dzisiaj — odparła ostrożnie. — Ale w snach zawsze trochę przypominał mojego wujka Oswalda.
Victor pomyślał o mieczu, dłuższym niż on sam. Cięcia takim mieczem nie można odparować; przerąbie wszystko. Trudno jakoś sobie wyobrazić cokolwiek podobnego do wujka Oswalda z takim mieczem.
— A dlaczego ci przypomina wujka Oswalda?
— Bo wujek Oswald też tak leżał nieruchomo. Ale widziałam go tylko raz: na jego pogrzebie.
Victor otworzył usta… i wtedy rozległy się dalekie, niewyraźne głosy. Poruszyło się kilka kamieni.
— Hej, małe dzieci! Tędy! — zakwilił ktoś, teraz już trochę bliżej.
— To Skallin! — zawołała Ginger.
— Ten głos poznałbym wszędzie — zgodził się Victor. — Hej, Skallin! To ja, Victor!
Zapadła niespokojna cisza.
— To mój przyjaciel Victor! — zahuczał głos Skallina.
— Znaczy my go nie zjemy?
— Nikomu nie wolno zjadać mojego przyjaciela Victora! Wykopiemy go, bardzo szybko!
Rozległo się chrupanie. Po chwili jakiś inny troll poskarżył się:
— Oni nazywają to piaskowiec? Ja to nazywani paskudztwo. Znowu zgrzytanie.
— Nie rozumiem, czemu nie możemy go zjeść — odezwał się trzeci głos. — Kto się dowie?
— Ty prymitywny trollu! — zganił go Skallin. — O czym ty myślisz? Zjadasz ludzi, a wszyscy śmieją się z ciebie i mówią: „To jakiś uszkodzony troll, nie umie się zachować w grzecznym towarzystwie”. Przestają ci płacić po trzy dolary dziennie i odsyłają w góry.