Выбрать главу

…whumm… whumm…

Waza zakołysała się gwałtownie, gdy w jej wnętrzu poruszyła się tajemnicza maszyneria. Kwestor przysunął ucho… Tak, bez wątpienia słyszał jakieś syczenie, jakby ściskanego powietrza… Jedenaście kulek z dużą prędkością trafiło w worek.

Waza odchyliła się w przeciwną stronę, zgodnie ze słynną zasadą reakcji. Zamiast uderzyć o worek z piaskiem, uderzyła w kwestora.

Ming-ng-ng…

Zamrugał. Cofnął się o krok. I upadł.

Ponieważ zakłócenia rzeczywistości ze Świętego Gaju sięgały słabymi, ale upartymi czułkami aż do Ankh-Morpork, kilka małych, niebiesko upierzonych ptaszków przez chwilę krążyło kwestorowi nad głową i ćwierkało. Potem zniknęły.

* * *

Laddie biegał wokół i szczekał ponaglająco. Gaspode leżał na piasku, ciężko dysząc.

— Wyszliśmy — wykrztusił wreszcie, wstał i otrząsnął się. Laddie szczekał i wyglądał niezwykle fotogenicznie.

— Dofrze już, dofrze — westchnął Gaspode. — A może poszukalifyśmy jakiegoś śniadania, potem trochę się przespali i dopiero wtedy… Laddie szczeknął krótko.

— Niech ci fędzie. Jak sofie chcesz. Ale pamiętaj, i tak nikt ci nie podziękuje.

Wielki pies pomknął po piasku. Gaspode ruszył za nim spokojniejszym, równym krokiem. Bardzo się zdziwił, kiedy Laddie zawrócił, podniósł go delikatnie za skórę na karku i znów pobiegł w stronę miasta.

— Rofisz mi to tylko dlatego, że jestem mały — narzekał Gaspode, kołysząc się z boku na bok. — Nie, nie tędy! Ludzie o tej porze do niczego się nie nadają. Potrzefujemy trolli. Na pewno jeszcze nie śpią, a znają się na podziemnej rofocie. Następna w prawo. Szukaj Fłękitnego Liasu. A niech to!

Uświadomił sobie nagle, że będzie zmuszony mówić. I to publicznie.

Całe wieki można starannie ukrywać swoje głosowe talenty, aż nagle bęc, zdarza się coś niezwykłego i trzeba przemówić. W przeciwnym razie młody Victor i Kobieta-Kot będą tam pleśnieli przez wieczność. Młody Laddie pewnie upuści go komuś pod nogami i Gaspode będzie musiał wytłumaczyć. A potem resztę życia spędzi w klatce jako dziwoląg.

Laddie przebiegł przez ulicę do zadymionego wejścia Błękitnego Liasu. Wewnątrz był tłok. Pies przemknął przez labirynt nóg podobnych do pni drzew. Dotarł do baru, zaszczekał głośno i upuścił Gaspode na podłogę.

Wyglądał, jakby na coś czekał.

Gwar rozmów ucichł z wolna.

— To ten Laddie — stwierdził jakiś troll. — Co on chce? Gaspode podszedł z wahaniem do najbliższego trolla i uprzejmie pociągnął zwisający pasek zardzewiałej kolczugi.

— Przepraszam fardzo — powiedział.

— On piekielnie mądry pies — oświadczył inny troll, niedbale odsuwając Gaspode nogą. — Ja widział go w migawka wczoraj. Udaje trup i liczy do pięć.

— To o dwa więcej od ciebie. Odpowiedzią był rubaszny rechot[23].

— Cicho! — zawołał pierwszy troll. — Ja myślę, on chce coś powiedzieć!

— Przepraszam fardzo…

— Wystarczy patrzyć, jak on skacze i szczeka.

— Zgadza się. Ja widział go wczoraj w migawka; on pokazał ludzie, gdzie znaleźć zagubione dzieci w jaskinia.

— Przepraszam fardzo… Zmarszczka przecięła czoło trolla.

— Znaczy, żeby je zjeść?

— Nie, żeby wyprowadzić na zewnątrz.

— Niby na ognisko albo co?

— Przepraszam fardzo!

Kolejna stopa trafiła Gaspode w bok jego spłaszczonej głowy.

— Może on by znalazł jeszcze jakieś. Patrzcie, jak on biega z powrotem i tam, do drzwi. On mądry pies.

— Możemy poszukać — uznał pierwszy troll.

— Dobry pomysł. Od wieki nie miałem nic do herbata.

— Słuchaj no, nie wolno jeść ludzie w Święty Gaj. To nam psuje opinia! A do tego Liga Obrony Dobre Imię Krzemu spadnie na ciebie jak tona prostokątne rzeczy do budowa.

— Tak, ale może być nagroda albo co.

— PRZEPRASZAM FARDZO…

— Właśnie. I jeszcze poprawa wizerunek trolli i stosunki z ludzie, jak my znajdziemy zgubione dzieci.

— A jak nawet nie, zawsze możemy zjeść pies. Tak?

Bar opustoszał. Wewnątrz pozostały tylko zwykłe kłęby dymu, kociołki roztopionych trollowych drinków, Ruby, bezmyślnie zeskrobująca z kubków zastygłą lawę, i mały, zmęczony, wyliniały pies.

Mały, zmęczony, wyliniały pies myślał o różnicy między wyglądaniem i zachowywaniem się jak cudowny pies a byciem cudownym psem.

— Niech to demon — powiedział.

* * *

Victor pamiętał, że kiedy był mały, bał się tygrysów. Na próżno przekonywano, że najbliższy tygrys żyje trzy tysiące mil od niego. Pytał wtedy: „Czy jest jakieś morze między nami a miejscem, gdzie żyją tygrysy?”. Ludzie odpowiadali: „No nie, ale…”, na co stwierdzał: „W takim razie to tylko kwestia odległości”. Z ciemnością było podobnie. Wszystkie straszne, ciemne miejsca łączyła ze sobą natura samej ciemności. Ciemność istniała zawsze i wszędzie; czekała tylko, aż zgasną światła. Właściwie była całkiem podobna do Piekielnych Wymiarów. Czekających tylko, aż pęknie rzeczywistość.

Tulił do siebie Ginger.

— Już nie trzeba — powiedziała. — Jakoś się trzymam.

— To dobrze.

— Kłopot w tym, że i ty mnie trzymasz. Mocno. Rozluźnił uścisk.

— Zimno ci? — zapytała.

— Trochę. Bardzo tu wilgotno.

— Czy to twoje zęby tak szczękają?

— A czyje inne? Nie — dodał szybko. — Nawet się nad tym nie zastanawiaj.

— Wiesz — zaczęła po chwili — nie pamiętam, żebym cię wiązała. Wcale się nie znam na węzłach.

— Były całkiem udane — zapewnił ją Victor.

— Pamiętam tylko sen. Jakiś głos powtarzał mi, że muszę obudzić… obudzić śpiącego?

Victor przypomniał sobie postać w zbroi na kamiennej płycie.

— Przyjrzałaś mu się? — spytał. — Jak wyglądał?

— Nie wiem, jak dzisiaj — odparła ostrożnie. — Ale w snach zawsze trochę przypominał mojego wujka Oswalda.

Victor pomyślał o mieczu, dłuższym niż on sam. Cięcia takim mieczem nie można odparować; przerąbie wszystko. Trudno jakoś sobie wyobrazić cokolwiek podobnego do wujka Oswalda z takim mieczem.

— A dlaczego ci przypomina wujka Oswalda?

— Bo wujek Oswald też tak leżał nieruchomo. Ale widziałam go tylko raz: na jego pogrzebie.

Victor otworzył usta… i wtedy rozległy się dalekie, niewyraźne głosy. Poruszyło się kilka kamieni.

— Hej, małe dzieci! Tędy! — zakwilił ktoś, teraz już trochę bliżej.

— To Skallin! — zawołała Ginger.

— Ten głos poznałbym wszędzie — zgodził się Victor. — Hej, Skallin! To ja, Victor!

Zapadła niespokojna cisza.

— To mój przyjaciel Victor! — zahuczał głos Skallina.

— Znaczy my go nie zjemy?

— Nikomu nie wolno zjadać mojego przyjaciela Victora! Wykopiemy go, bardzo szybko!

Rozległo się chrupanie. Po chwili jakiś inny troll poskarżył się:

— Oni nazywają to piaskowiec? Ja to nazywani paskudztwo. Znowu zgrzytanie.

— Nie rozumiem, czemu nie możemy go zjeść — odezwał się trzeci głos. — Kto się dowie?

— Ty prymitywny trollu! — zganił go Skallin. — O czym ty myślisz? Zjadasz ludzi, a wszyscy śmieją się z ciebie i mówią: „To jakiś uszkodzony troll, nie umie się zachować w grzecznym towarzystwie”. Przestają ci płacić po trzy dolary dziennie i odsyłają w góry.

вернуться

23

Według standardów trolli, byt to prawdziwy Oscar Wilde w szczytowej formie.