Victor wydał z siebie coś, co — miał nadzieję — zabrzmiało jak swobodny śmieszek.
— Zabawni są, prawda?
— Boki zrywać — mruknęła Ginger.
— Oczywiście, całe to gadanie o jedzeniu ludzi to zwykłe przechwałki. Prawie nigdy tego nie robią. Nie musisz się martwić.
— Nie martwię się. W każdym razie nie tym. Martwię się, ponieważ chodzę przez sen i nie mam pojęcia dlaczego. Z tego, co mówisz, wynika, że chcę obudzić jakąś śpiącą istotę. To straszna myśl. Coś wdarło mi się do głowy.
Zgrzytały odciągane na boki głazy.
— Wiesz, co mnie dziwi? — spytał Victor. — Kiedy ludzie są, no wiesz… opętani, to ta, no… moc opętująca zwykle się nie przejmuje ani tymi ludźmi, ani nikim innym. Rozumiesz, nie kazałaby ci mnie związać, ale raczej walnąć czymś w głowę.
W ciemności chwycił ją za rękę.
— Ten olbrzym na płycie — powiedział.
— Tak?
— Widziałem go wcześniej. W tej książce, którą znalazłem. Są tam dziesiątki jego portretów, a ci ludzie musieli uznać za bardzo ważne, żeby trzymać go za zamkniętymi wrotami. Tak mówią piktogramy… myślę. Wrota… człowiek. Człowiek za bramą. Więzień. Widzisz, jestem pewien, że to był powód, dla którego wszyscy ci kapłani, kaznodzieje czy kto tam jeszcze musieli wychodzić na wzgórze i trzy razy dziennie wznosić modły…
Blok tuż przy jego głowie został nagle odsunięty na bok i przez otwór wlało się słabe światło, a zaraz wczołgał się Laddie, próbując równocześnie lizać Victora po twarzy i szczekać.
— Tak, tak. Dobra robota, Laddie. — Victor starał się go odepchnąć. — Dobry piesek. Dobry Laddie.
— Dobry Laddie! Dobry Laddie!
Szczekanie strąciło ze stropu kilka kamiennych odłamków.
— Aha! — zawołał Skallin.
Victor i Ginger wyjrzeli przez otwór. Za Skallinem dostrzegli głowy kilku innych trolli.
— To nie małe dzieci — stwierdził ten, który narzekał na zakaz jedzenia. — Wyglądają łykowate.
— Już ci mówiłem — przypomniał groźnie Skallin. — Nie wolno jeść ludzi. Są z tego same kłopoty.
— A może tylko noga? Wszyscy będą…
Skallin podniósł półtonowy kamienny blok, zważył go w ręku i uderzył drugiego trolla tak mocno, że kamień pękł.
— Mówiłem — zwrócił się do leżącej postaci. — Trolle takie jak ty psują nam opinię. Jak możemy zająć należne nam miejsce w społeczności istot myślących, jeśli takie uszkodzone trolle jak ty cały czas przynoszą nam wstyd?
Sięgnął przez otwór i wyciągnął Victora na zewnątrz.
— Dzięki, Skallin. Hm… Tam jest jeszcze Ginger.
Skallin szturchnął go porozumiewawczo, znacząc żebra siniakami.
— Rozumiem — powiedział. — I to w pięknym jedwabnym nagoliżu. Znaleźliście dobre miejsce, żeby bliżej się poznać. A potem Dysk się dla was zakołysał, co?
Pozostałe trolle uśmiechnęły się ze zrozumieniem.
— Hm, no tak, myślę… — zaczai Victor.
— To nieprawda! — warknęła Ginger, przeciskając się przez otwór. — Wcale nie…
— Owszem, prawda — przerwał Victor, dając jej nerwowe znaki rękami i brwiami. — Szczera prawda. Masz absolutną rację, Skallin.
— Tak — odezwał się jeden z trolli za plecami Skallina. — Widziałem oni w migawki. On ją cały czas całuje i porywa.
— Chwileczkę… — zaczęła Ginger.
— A teraz uciekajmy stąd szybko — rzekł Skallin. — Cały strop wygląda mi na uszkodzony. W każdej chwili może się zawalić.
Victor podniósł głowę. Kilka bloków osunęło się niebezpiecznie.
— Masz rację — przyznał.
Chwycił protestującą Ginger za rękę i pociągnął ją korytarzem. Trolle podniosły powalonego ziomka, który nie potrafił się zachować w grzecznym towarzystwie, i ruszyły za nimi.
— To było obrzydliwe — szepnęła Ginger. — Sugerowałeś, że my…
— Cicho bądź! — rzucił Victor. — Co miałem im powiedzieć? Jakie wytłumaczenie by do nich przemówiło? O czym, twoim zdaniem, powinni się wszyscy dowiedzieć?
Zawahała się.
— No dobrze — ustąpiła. — Ale mogłeś przecież wymyślić coś innego. Mogłeś powiedzieć, że badaliśmy ten tunel, że szukaliśmy, na przykład skamielin…
Umilkła.
— Tak, w środku nocy, z tobą w jedwabnym nagoliżu… A właściwie co to jest nagoliż?
— On chciał powiedzieć: w negliżu.
— Nieważne. Wracajmy do miasta. Potem zdążę się może parę godzin przespać.
— Co to znaczy: potem?
— Musimy postawić tych chłopcom po dużym drinku… Spod wzgórza rozległ się grzmot. Chmura pyłu wypłynęła przez wrota i spowiła trolle. Pozostała część stropu runęła.
— I po wszystkim — odetchnął Victor. — Sprawa skończona. Możesz to jakoś wytłumaczyć tej swojej części, która chodzi przez sen? Nie warto przedzierać się do środka, nie ma już drogi. Zasypało ją. Zniknęła. Dzięki bogom.
Taki bar można znaleźć w każdym mieście. Jest słabo oświetlony, a pijący tutaj, chociaż mówią, nie kierują swoich słów do nikogo. I nie słuchają. Zagadują tylko wewnętrzny ból. To bar dla wyrzutków, pechowców i wszystkich tych, którzy z wyścigowego toru życia musieli zjechać do boksów. Taki bar zawsze ma dużo klientów.
Tego dnia o świcie smętni goście siedzieli wzdłuż lady, każdy we własnym obłoku smutku, każdy przekonany, że jest najnieszczęśliwszym osobnikiem na świecie.
— Ja je stworzyłem — oświadczył ponuro Silverfish. — Myślałem, że będą edukować. Mogły poszerzać ludziom horyzonty. Nie zamierzałem przerabiać ich na… na… na cyrk. Z tysiącem słoni — dodał złośliwie.
— Tak — zgodził się Detrytus. — Sama nie wie, czego chce. Robię, co mi każe, a ona wtedy mówi, że to nie tak, jesteś trollem bez wyższych uczuć, nie rozumiesz, czego dziewczynie trzeba. Mówi: Dziewczyna chce lepkich rzeczy do jedzenia w pudełku z kokardą, ja robię pudełko z kokardą, ona otwiera, krzyczy i mówi, że obdarty ze skóry koń to nie to, co myślała. Nie wie, czego chce.
— Tak — odezwał się głos spod krzesła Silverfisha. — Mielify za swoje, gdyfym odszedł i przystał do wilków.
— Weźmy choćby to Porwane wiatrem — ciągnął Silverfish. — Przecież to nieprawda. Wszystko działo się inaczej. To zwykłe kłamstwa. Każdy potrafi opowiadać kłamstwa.
— Tak — zgodził się Detrytus. — Albo mówi: Dziewczyna chcieć muzyka pod okno, więc gram jej muzykę pod oknem, cała ulica się budzi i wrzeszczą: Ty zły troll, czemu tłuczesz kamienie o tej porze? A ona nawet się nie budzi.
— Tak — przyznał Silverfish.
— Tak — powtórzył Detrytus.
— Tak — dodał głos spod krzesła.
Człowiek za barem był z natury wesoły. Nie jest to właściwie nic trudnego, kiedy klienci działają jak piorunochrony dla wszelkich nieszczęść, jakie mogłyby krążyć w okolicy. Przekonał się już, że lepiej nie wypowiadać przy nich zdań typu: „Spójrz na to od jaśniejszej strony”, bo tej nigdy nie ma, ani „Daj spokój, może nic takiego się nie stanie”, bo już się stało. Po nim spodziewali się tylko tego, żeby dolewał na czas.
Dzisiejszym rankiem był jednak nieco zdziwiony. Wydawało mu się, że przy barze siedzi jeszcze jedna osoba, i to nie licząc tego kogoś, kto odzywa się spod krzesła. Wciąż miał wrażenie, że podaje dodatkowego drinka, bierze za to pieniądze, a nawet rozmawia z tajemniczym klientem. Ale nie mógł mu się przyjrzeć. Właściwie nie był całkiem pewien, co w ogóle widzi i z kim rozmawia.