— Pomyśl rozsądnie, człowieku! Na dworze jest ciemno, a te przeklęte mury są z kamienia. Nie spodziewasz się chyba, że będę strzelał do murów?
— Aha — rzekł kwestor. — Te drzwi mają, hm, pięćset lat — dodał z bardzo dyskretnym wyrzutem.
— Wyglądają na to — odparł bezceremonialnie nadrektor. — Wielkie i czarne, ot co. Tutaj, człowieku, trzeba nam mniej kamieni i drewna, a więcej radości. Kilka wesołych obrazków, na przykład. Jakiś ornament czy dwa.
— Natychmiast tego dopilnuję — skłamał gładko kwestor. Przypomniał sobie o pliku dokumentów pod pachą. — A tymczasem, mistrzu, zechciałbyś może…
— Doskonale. — Nadrektor wbił na głowę szpiczasty kapelusz. — Zuch. A teraz muszę zajrzeć do chorego smoka. Biedaczysko od paru dni nie rusza swojej smoły.
— Twój podpis na jednym czy dwóch… — rzucił pospiesznie kwestor.
— Nie mam głowy do tego wszystkiego. — Nadrektor machnął na niego ręką. — I tak za dużo tutaj tego przeklętego papieru. W dodatku… — Spojrzał na kwestora, jakby właśnie coś sobie przypomniał.
— Widziałem dzisiaj coś zabawnego — powiedział. — Po dziedzińcu chodził jakiś małpiszon. Jakby nigdy nic.
— A tak… Pewnie bibliotekarz…
— Trzyma takiego zwierzaka?
— Źle mnie pan zrozumiał, nadrektorze — uśmiechnął się kwestor. — Ten zwierzak to właśnie był bibliotekarz. Nadrektor przyglądał mu się z uwagą.
Uśmiech kwestora nieco zmartwiał.
— Bibliotekarz jest małpiszonem?
Chwilę trwało, zanim kwestor wyjaśnił całą sprawę.
— Chcesz mi powiedzieć, że chłop magicznie zmienił się w małpiszona?
— Zdarzył się wypadek w Bibliotece, owszem. Eksplozja magiczna. W jednej chwili był jeszcze człowiekiem, a w następnej już orangutanem. I nie wolno go nazywać małpiszonem, mistrzu. Jest małpą. Człekokształtną.
— To chyba niewielka różnica?
— Chyba jednak spora. Kiedy nazwie się go małpiszonem albo małpiatką, robi się bardzo, hm, agresywny.
— Ale nie wypina tyłka na ludzi, co? Kwestor przymknął oczy i zadrżał.
— Nie, mistrzu. Myśli pan o pawianach.
— Aha. — Nadrektor zastanowił się szybko. — Czyli one u nas nie pracują?
— Nie, mistrzu. Tylko bibliotekarz, mistrzu.
— Nie można się na to zgodzić. Niemożliwe. Nie pozwolę, żeby wściekle wielkie kudłate stwory włóczyły się dookoła — oświadczył stanowczo nadrektor. — Pozbądź się go.
— Na bogów, nie! To najlepszy bibliotekarz na świecie! I bardzo tani.
— Dlaczego? Jak mu płacimy?
— Fistaszkami. Poza tym jest jedynym, który wie, jak Biblioteka naprawdę funkcjonuje.
— Więc trzeba zmienić go z powrotem. Co to dla człowieka za życie, tak być małpiszonem.
— Małpą, nadrektorze. Człekokształtną. I obawiam się, że takie życie bardziej mu odpowiada.
— A skąd niby wiesz? — zapytał podejrzliwie nadrektor. — Pewnie gada, co?
Kwestor zawahał się. Z bibliotekarzem zawsze był ten sam kłopot. Wszyscy tak się do niego przyzwyczaili, że nie mogli już sobie przypomnieć, kiedy Biblioteką nie kierowała małpa o żółtych kłach, obdarzona siłą trzech mężczyzn. Jeśli nienormalne trwa dostatecznie długo, staje się normalnym. Tylko że kiedy trzeba było coś wyjaśnić osobom trzecim, brzmiało to dziwnie.
Odchrząknął nerwowo.
— Mówi „uuk”, nadrektorze — wyjaśnił.
— A co to znaczy?
— To znaczy „nie”, nadrektorze.
— A w jaki sposób mówi „tak”, w takim razie? Kwestor obawiał się tego pytania.
— „Uuk”, nadrektorze.
— Przecież to takie samo uuk jak tamto uuk!
— Ależ nie! Zapewniam pana. Różnią się intonacją… To znaczy, kiedy się pan przyzwyczai… — Kwestor wzruszył ramionami. — Myślę, że jakoś nauczyliśmy się go rozumieć, nadrektorze.
— No tak… Przynajmniej jest w dobrej formie — odpowiedział złośliwie nadrektor. — Nie tak jak wy wszyscy. Dziś rano zajrzałem do sali klubowej i pełno tam było chrapiących ludzi.
— To starsi mistrzowie, mistrzu — wyjaśnił kwestor. — Moim zdaniem są wręcz w doskonałej formie.
— W formie? Dziekan wygląda, jakby połknął łóżko!
— Ależ mistrzu… — Kwestor uśmiechnął się pobłażliwie. — Określenie „w dobrej formie”, jak je rozumiem, oznacza „w formie odpowiedniej dla funkcji”. I trzeba przyznać, że ciało dziekana idealnie nadaje się do funkcji siedzenia przez cały dzień i zjadania obfitych posiłków. — Znowu pozwolił sobie na lekki uśmieszek.
Nadrektor rzucił mu spojrzenie tak staroświeckie, że mogłoby należeć do amonitu.
— To ma być żart? — spytał tonem kogoś, kto nie potrafiłby zrozumieć terminu „poczucie humoru”, choćby człowiek tłumaczył mu przez godzinę i pokazywał wykresy.
— To tylko moje spostrzeżenie, mistrzu — odparł ostrożnie kwestor.
Nadrektor pokręcił głową.
— Nie znoszę żartów. Nie znoszę facetów, którzy włóczą się i próbują cały czas być zabawni. To się bierze ze spędzania czasu w zamkniętych pomieszczeniach. Parę przebieżek po dwadzieścia mil i dziekan stałby się innym człowiekiem.
— To prawda — przyznał kwestor. — Martwym.
— Byłby zdrowszy.
— Owszem, ale jednak martwy.
Nadrektor z irytacją zaczął przekładać na biurku papiery.
— Gnuśność — mruczał pod nosem. — Za często się ją tu spotyka. Cały Uniwersytet jest leniwy. Ludzie albo śpią cały dzień, albo się zmieniają w jakieś małpiatki. Kiedy ja byłem studentem, nikt nawet nie myślał, żeby zostać małpiatką.
Z irytacją podniósł głowę.
— Czego ode mnie chciałeś? — burknął.
— Słucham? — odparł zaskoczony kwestor.
— Chciałeś, żebym coś zrobił, prawda? Przyszedłeś prosić, żebym się czymś zajął. Pewnie dlatego że jestem tu jedyny, który nie śpi mocno ani nie siedzi na drzewie i nie wyje każdego ranka.
— Hm… Wydaje mi się, że myśli pan o pawianach, nadrektorze.
— Co? Co? Mówże z sensem, człowieku!
Kwestor wziął się w garść. Nie rozumiał, dlaczego tak się go traktuje.
— Istotnie, chciałem się z panem zobaczyć w sprawie jednego z naszych studentów, mistrzu — oznajmił lodowatym tonem.
— Studentów? — warknął nadrektor.
— Tak, mistrzu. Kojarzy pan? Ci chudzi, z bladymi twarzami? Ponieważ to jest uniwersytet. Należą do zestawu, jak szczury…
— Zdawało mi się, że mamy ludzi, którzy powinni się nimi zajmować.
— Wykładowców. Tak. Ale czasami… A może, nadrektorze, zechce pan zerknąć na wyniki egzaminów…
Nastała północ — nie ta sama północ co poprzednio, ale bardzo podobna. Stary Tom, pozbawiony serca dzwon na uniwersyteckiej dzwonnicy, wybił właśnie dwanaście dźwięcznych chwil ciszy.
Deszczowe chmury wycisnęły z siebie nad miastem ostatnie krople. Ankh-Morpork leżało pod kilkoma wilgotnymi gwiazdami, realne jak cegła.
Myślak Stibbons, student magii, odłożył książkę i przetarł dłońmi twarz.
— No dobra — powiedział. — Zapytaj mnie o coś. No… O cokolwiek.
Victor Tugelbend, student magii, sięgnął po swój pomięty egzemplarz Necrotelicomniconu — omówienie dla studentów, z ćwiczeniami praktycznymi i przerzucił kilka stron. Leżał na łóżku Myślaka. Przynajmniej leżały tam jego łopatki; reszta ciała wyciągała się w górę po ścianie. To absolutnie normalna pozycja dla studenta zażywającego relaksu.