Выбрать главу

W dodatku migocze.

— Pewnie chcesz, żebym cię poprowadził — odezwał się pogardliwy glos obok jego kolana.

— Bardzo tu cicho, prawda? — spytał Victor, starając się mówić nonszalancko. — Pewnie ta mgła tłumi wszystkie głosy.

— Oczywiście, upiorne potwory mogły też wyleźć z morza i wymordować tu wszystkich oprócz nas — stwierdził swobodnie Gaspode.

— Zamknij się!

Coś wyrosło nagle w jasności. W miarę zbliżania się malało, a czułki i macki, w jakie wyposażała to coś wyobraźnia Victora, stały się mniej więcej zwyczajnymi rękami i nogami Solla Dibblera.

— Victor? — zapytał lękliwie.

— Soli?

Soli westchnął z ulgą.

— Niczego nie widać w tej mgle — oświadczył. — Myśleliśmy, że się zgubiłeś. Chodź, już prawie południe. Wszystko jest gotowe do wyjazdu.

— Możemy jechać.

— To dobrze. — Kropelki mgły osiadały Sollowi na włosach i ubraniu. — Hm… A gdzie właściwie jesteśmy?

Victor odwrócił się. Swój pokój miał przecież za plecami…

— Mgła wszystko zmienia, prawda? — mruknął zmartwiony Soli. — A może twój pies potrafiłby znaleźć drogę do wytwórni? Wydaje się całkiem sprytny.

— Wark-wark — powiedział Gaspode, usiadł i zaczął służyć w sposób, który przynajmniej Victor uznał za pełen ironii.

— A niech mnie — mruknął Soli. — Całkiem jakby rozumiał, nie? Gaspode zaszczekał głośno. Po sekundzie czy dwóch odpowiedziała mu kanonada radosnych szczęknięć.

— Oczywiście, to przecież Laddie! — zawołał Soli. — Co za mądry pies.

Gaspode zrobił dumną minę.

— To cały Laddie — stwierdził Soli, kiedy ruszyli w stronę źródła ujadania. — Mógłby nauczyć twojego psa kilku sztuczek.

Victor nie śmiał nawet spojrzeć w dół.

Po kilku błędnych zakrętach brama Wieku Nietoperza przesunęła im się nad głowami niczym widmo. Spotkali tu więcej ludzi — plac zdawał się wypełniać zagubionymi wędrowcami, nie wiedzącymi, dokąd pójść.

Powóz czekał już przed biurem Dibblera, a sam Dibbler stał obok i przestępował z nogi na nogę.

— Chodźcie, chodźcie! — zawołał. — Wysłałem przodem Halogena z błoną. Wsiadajcie.

— Mamy jechać w taką pogodę? — upewnił się Victor.

— A co może się stać? Tylko jedna droga prowadzi do Ankh-Morpork. Zresztą wydostaniemy się pewnie z tej mgły, jak tylko odjedziemy dalej od brzegu. Nie rozumiem, czemu wszyscy tak się denerwują. Mgła to tylko mgła.

— To samo mówię — zgodził się Victor i wspiął do wnętrza powozu.

— Prawdziwe szczęście, że Porwane wiatrem skończyliśmy już wczoraj — stwierdził Dibbler. — Ta mgła to na pewno zjawisko sezonowe. Nie ma się o co martwić.

— Już to mówiłeś — zauważył Soli. — Dziś rano przynajmniej pięć razy.

Ginger skuliła się na siedzeniu; pod nim leżał Laddie. Victor przesunął się i usiadł obok niej.

— Przespałaś się trochę? — zapytał szeptem.

— Chyba z godzinę, najwyżej dwie — odpowiedziała. — Nic się nie stało. Żadnych snów ani niczego. Victor odetchnął.

— Więc już po wszystkim — uznał. — Nie byłem pewien.

— A ta mgła? — spytała.

— Słucham? — Zakłopotany Victor udał, że nie rozumie.

— Co wywołuje tę mgłę?

— No wiesz… O ile pamiętam, kiedy chłodne powietrze przepływa nad ciepłym gruntem, woda skrapla się i…

— Wiesz, o co mi chodzi! To nie jest zwyczajna mgła! Ona… tak jakby dziwnie płynie… — dokończyła niepewnie Ginger. — I prawie słyszysz w niej głosy — dodała.

— Nie można prawie słyszeć głosów — odparł Victor w nadziei, że jego własny racjonalny umysł uwierzy słowom. — Albo je słyszysz, albo nie. Posłuchaj, oboje jesteśmy zmęczeni, i to wszystko. Ciężko pracowaliśmy i, tego… nie wysypialiśmy się jak należy, więc nic dziwnego, że wydaje się nam, jakbyśmy prawie słyszeli i widzieli różne rzeczy.

— Aha! Czyli prawie widzisz różne rzeczy, tak? — zawołała tryumfalnie Ginger. — I przestań mówić do mnie takim uspokajającym i rozsądnym tonem. Nie cierpię, kiedy ludzie zachowują się wobec mnie uspokajająco i rozsądnie.

— Mam nadzieję, że nasze gruchające gołąbki się nie posprzeczały?

Victor i Ginger zesztywnieli. Dibbler opadł na fotel naprzeciwko i zachęcająco wyszczerzył do nich zęby. Soli wsiadł za nim. Woźnica z rozmachem zatrzasnął drzwiczki karety.

— W połowie drogi zatrzymamy się na posiłek — obiecał Dibbler, kiedy ruszyli wolno. Zawahał się nagle i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze. — Co tak pachnie? — zapytał.

— Obawiam się, że mój pies leży pod pańskim siedzeniem — wyjaśnił Victor.

— Jest chory?

— Obawiam się, że zawsze tak pachnie.

— Nie wydaje ci się, że dobrze byłoby go czasem umyć?

— Nie wydaje ci się — odpowiedziało mu mamrotanie na samej granicy słyszalności — że dofrze fyłofy odgryźć ci stopy? Tymczasem mgła nad Świętym Gajem gęstniała…

* * *

Plakaty Porwanego wiatrem krążyły po Ankh-Morpork już od kilku dni i zainteresowanie obrazkiem rosło. Tym razem dotarły nawet na Niewidoczny Uniwersytet. Bibliotekarz przypiął jeden w dusznym, otoczonym książkami gniazdku, które nazywał domem[24]; inne potajemnie pokazywali sobie nawzajem sami magowie.

Malarz stworzył arcydzieło. W ramionach Victora, na tle płonącego miasta, Ginger pokazywała nie tylko prawie wszystko, co miała, ale też wiele z tego, czego jej — w ścisłym sensie — brakowało. Reakcja magów mogła spełnić wszelkie marzenia Dibblera. W sali klubowej przekazywano sobie plakat z drżącej ręki do drżącej ręki, ostrożnie, jakby mógł eksplodować.

— Oto dziewczyna, która ma co trzeba — stwierdził kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.

Był jednym z najgrubszych magów, tak obszernej postury, że jego pierwotne kształty trudno byłoby dokładnie określić. Wyglądał, jakby miał zaraz pęknąć w szwach. Przypominał fotel, który zwykle zajmował — tak bardzo, że na jego widok ludzie odczuwali przemożną chęć sięgnięcia w liczne fałdy szaty, w poszukiwaniu zgubionych drobnych.

— A co to takiego, kierowniku? — zainteresował się inny mag.

— No wiecie… Co trzeba. Fiu-fiu. Bam-bam. Obserwowali go z zaciekawieniem i uprzejmie, jak ludzie oczekujący na pointę dowcipu.

— Wielcy bogowie, czy muszę wam wszystko tłumaczyć? — zirytował się w końcu.

— Jemu chodzi o magnetyzm seksualny — wyjaśnił z dumą wykładowca run współczesnych. — Pokusę obfitego, miękkiego łona, pulsujących ud i zakazanych owoców pożądania, które…

Dwóch magów stanowczo odsunęło od niego swoje krzesła.

— Aha… seks — stwierdził dziekan Wydziału Pentagramów, przerywając wykładowcy run współczesnych pełne zachwytu westchnienie. — Za dużo tego w dzisiejszych czasach, jeśli chcecie znać moje zdanie.

— No, nie wiem — odpowiedział tęsknie wykładowca run współczesnych.

Hałas obudził Windle’a Poonsa, który w wózku inwalidzkim drzemał spokojnie przy kominku. Zimą czy latem, w sali klubowej zawsze w kominku płonął ogień.

— O co chodzi? — zapytał Poons. Dziekan pochylił mu się do ucha.

— Mówiłem — powiedział głośno — że za młodych lat nie znaliśmy nawet znaczenia słowa „seks”.

вернуться

24

W rzeczywistości nazywał je „uuk”, ale prawdopodobnie w tłumaczeniu oznaczało to „dom”.