— To prawda. Szczera prawda — przyznał Poons. W zadumie przyglądał się płomieniom. — A czy kiedyś, mm, je odkryliśmy? Nie pamiętasz może?
Na chwilę zapadło milczenie.
— Mówcie co chcecie, ale to piękny okaz młodej kobiety — oświadczył wyzywająco wykładowca run współczesnych.
— Kilku młodych kobiet — odparł dziekan. Windle Poons przyjrzał się plakatowi.
— Kim jest ten młodziak? — zapytał.
— Jaki młodziak? — zdziwiło się kilku magów równocześnie.
— W samym środku obrazu. Trzymają w ramionach. Spojrzeli.
— Ach, ten… — mruknął lekceważąco kierownik katedry.
— Wydaje mi się, mm, że już go kiedyś widziałem — oznajmił Poons.
— Drogi Poons, mam nadzieję, że nie wymykałeś się na ruchome obrazki. — Dziekan uśmiechnął się porozumiewawczo do pozostałych. — Wiesz, że uczestnictwo w zabawach pospólstwa jest dla maga poniżające. Nadrektor byłby bardzo zły.
— Czego? — Poons przyłożył dłoń do ucha.
— Chociaż, kiedy już o tym wspomniałeś, rzeczywiście wygląda znajomo — przyznał dziekan, wpatrując się w plakat. Wykładowca run współczesnych przechylił głowę.
— To przecież młody Victor…
— Co? — spytał Poons.
— A wiesz, że chyba masz rację — zgodził się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych. — On też miał taki rzadki wąsik.
— Kto to jest? — dopytywał się Poons.
— Ale on przecież był studentem. Mógł zostać magiem. — Dziekan nie mógł zrozumieć. — Dlaczego miałby stąd odejść i pieścić młode kobiety?
— To rzeczywiście Victor, ale nie nasz Victor — stwierdził kierownik katedry. — Tutaj jest napisane, że to Victor Maraschino.
— To tylko migawkowy pseudonim — odparł swobodnie wykładowca run współczesnych. — Oni wszyscy przybierają takie zabawne nazwiska, na przykład Delores De Syn, Blanche Languish, Skal-lin Yierche i tak dalej… — Uświadomił sobie, że wszyscy spoglądają na niego podejrzliwie. — Tak przynajmniej słyszałem — dokończył zakłopotany. — Woźny mi powiedział. Codziennie wychodzi, żeby obejrzeć migawkę.
— O czym rozmawiacie? — zawołał Poons, wymachując w powietrzu laską.
— Kucharka też chodzi co wieczór — dodał kierownik katedry. — I prawie wszystkie podkuchenne. Spróbujcie dostać po dziewiątej choćby kanapkę z szynką.
— Właściwie to wszyscy chodzą — przyznał wykładowca. — Oprócz nas.
Któryś z pozostałych przeczytał tekst u dołu plakatu.
— Tutaj piszą — poinformował — „Porywayąca Namyętność i Szerokie Schody w Burzliwey Hystorii Ankh-Morpork!”.
— Hm… To znaczy, że obrazek jest historyczny, prawda? — upewnił się wykładowca.
— I jeszcze „Epicka opowieść o Miłości, która zadziwiła Ludzi i Bogów!!”.
— Tak? A więc i religijny?
— I „oraz 1000 słoni!!!”.
— Hm… Przyroda. Przyroda zawsze jest kształcąca — stwierdził kierownik katedry, patrząc z naciskiem na dziekana. Inni magowie również to robili.
— Wydaje mi się — rzekł wolno wykładowca — że nikt nie mógłby krytykować poważnych magów oglądających dzieło o znaczeniu historycznym, religijnym i, tego… przyrodoznawczym.
— Regulamin Uniwersytetu wyraża się całkiem jasno — przypomniał dziekan, choć bez wielkiego entuzjazmu.
— Ale z pewnością dotyczy on jedynie studentów. Doskonale rozumiem, dlaczego studenci nie powinni oglądać takich rzeczy. Na pewno by gwizdali i rzucali śmieciami w ekran. Ale chyba nikt by poważnie nie sugerował, że starsi magowie, tacy jak my, nie powinni badać tego popularnego fenomenu. Laska Poonsa trafiła dziekana w łydki.
— Chcę wiedzieć, o czym wszyscy rozmawiają! — krzyknął stary mag.
— Nie rozumiemy, dlaczego poważnym magom zabraniać oglądania ruchomych obrazków! — huknął kierownik katedry.
— Bardzo słusznie! — rzucił Poons. — Każdy lubi sobie popatrzyć na ładne panienki.
— Nikt tu nie mówił o ładnych panienkach — zaprotestował kierownik katedry. — Bardziej interesują nas popularne fenomena.
— Nazywaj to sobie jak chcesz, mm.
— Gdyby ludzie zobaczyli magów wychodzących przez bramę i idących do zwyczajnej ruchomoobrazkowej piwnicy, straciliby cały szacunek dla naszej profesji — ostrzegł dziekan. — To przecież nie jest nawet prawdziwa magia. Zwykłe sztuczki.
— A wiecie… — odezwał się w zamyśleniu jeden z młodszych magów. — Zawsze się zastanawiałem, czym są właściwie te nieszczęsne migawki. Jakiś teatrzyk kukiełkowy? Czy też ci ludzie grają na scenie? A może to teatr cieni?
— Widzicie? — zawołał tryumfalnie kierownik katedry. — Niby mamy być mędrcami, a nawet tego nie wiemy. Wszyscy obejrzeli się na dziekana.
— Niby racja — westchnął smętnie. — Ale kto by chciał oglądać dużo młodych kobiet tańczących w kółko w rajtuzach?
Myślak Stibbons, najszczęśliwszy absolwent magii w historii Niewidocznego Uniwersytetu, wesoło szedł spacerem w stronę sekretnego przejścia przez mur. W jego zwykle niezbyt zatłoczonym umyśle krążyły przyjemne wizje piwa, może obejrzenia jakiejś migawki, potem ewentualnie porcja klatchiańskiego ostrego curry, by miło zakończyć wieczór. A potem… Była to druga najgorsza chwila jego życia. Czekali tu wszyscy. Cała kadra dydaktyczna. Nawet dziekan. Nawet stary Windle Poons w swoim wózku inwalidzkim. Stali w mroku i patrzyli na niego surowo. Paranoja odpaliła swe fajerwerki w koszu umysłu: czekali tu właśnie na niego.
Znieruchomiał. Przemówił dziekan.
— Och. Oj. Ojej. Ehm. Ee. Tego — zaczął i nagle jakby odzyskał dar wymowy. — Aha. Co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć? Uciekaj stąd natychmiast, młody człowieku!
Myślak zawahał się. A potem uciekł co sił w nogach.
— To był młody Stibbons, tak? — zapytał po chwili wykładowca run współczesnych. — Poszedł sobie?
— Chyba tak.
— Na pewno komuś coś wygada.
— Nie wygada — zapewnił dziekan.
— Jak myślicie, zauważył, że wyjęliśmy cegły?
— Nie, zasłoniłem wszystkie dziury — uspokoił wszystkich kierownik katedry.
— No to chodźmy. Na czym skończyliśmy?
— Słuchajcie, naprawdę uważam, że to nierozsądne — upierał się dziekan.
— Nie gadaj tyle, staruszku, tylko potrzymaj tę cegłę.
— No dobrze, ale wytłumaczcie mi, jak chcecie przenieść wózek?
Spojrzeli na wózek Poonsa.
Istnieją wózki inwalidzkie lekkie i zbudowane tak, by umożliwić ich właścicielom swobodne i niezależne funkcjonowanie w nowoczesnym społeczeństwie. Wobec pojazdu, z jakiego korzystał Windle Poons, były niczym gazele wobec hipopotama. Poons doskonale rozumiał swoje funkcje w nowoczesnym społeczeństwie; polegały one na byciu popychanym i ogólnie obsługiwanym przez innych.
Jego wózek inwalidzki był szeroki, długi, sterowany małym przednim kółkiem poprzez długi uchwyt z lanego żelaza. Lane żelazo było też zasadniczym elementem konstrukcji. Kute barokowe elementy zdobiły ramę, która wyglądała jak zrobiona z połączonych żelaznych rynien. Tylne koła nie miały wprawdzie umocowanych ostrzy, jednak sprawiały wrażenie, jakby te ostrza stanowiły opcjonalny dodatek. Tu i tam sterczały jakieś straszne dźwignie o funkcjach znanych tylko Poonsowi. Był też wielki skórzany dach, który — rozłożony w ciągu zaledwie kilku godzin — chronił pasażera przed deszczem, ulewą, a prawdopodobnie również uderzeniami meteorów i walącymi się budynkami. Dla zapewnienia rozrywki przedni uchwyt wyposażono w zestaw trąbek, syren i gwizdków, którym Poons zwykle informował o swojej trasie po korytarzach i dziedzińcach Uniwersytetu. Co prawda trzeba było silnego mężczyzny, by wprawić wózek w ruch, ale kiedy już jechał, czynił to w sposób majestatyczny i niepowstrzymany; może i miał hamulce, ale Windle Poons nigdy nie starał się ich znaleźć. Kadra i studenci wiedzieli, że jedyną nadzieją ocalenia, kiedy usłyszą blisko trąbienie albo gwizd, jest rozpłaszczenić się na najbliższej ścianie i odczekanie, aż straszliwa machina przejedzie obok ze stukiem.