Выбрать главу

Napis głosił: „Trzy pokazy dziennie”.

Victor pomyślał o wydmach, o starożytnych mitach i o homarach.

* * *

Kreślenie map nigdy nie było na Dysku sztuką precyzyjną. Ludzie zwykle zaczynali pełni dobrych intencji, a potem tak bardzo dawali się ponieść różnym wielorybom z fontannami, potworom, falom i innym kartograficznym ozdobnikom, że często całkiem zapominali o zaznaczeniu jakichś nieciekawych gór czy rzek.

Nadrektor przycisnął przepełnioną popielniczką róg mapy, grożącej zwinięciem się w rulon. Przejechał palcem po zakurzonej powierzchni.

— Tutaj piszą „Tu żyją smoki” — zauważył. — W samym środku miasta. Dziwne.

— To Słoneczne Schronisko dla Chorych Smoków lady Ramkin — wyjaśnił odruchowo kwestor.

— A tu napis „Terra Incognita”. Dlaczego? Kwestor wyciągnął szyję.

— No… To chyba ciekawsza nazwa niż zaznaczenie mnóstwa farm kapusty.

— A tutaj znowu „Tu żyją smoki”.

— Myślę, że to zwykłe kłamstwo.

Stwardniały kciuk nadrektora przesuwał się w kierunku, który mieli zbadać. Starł kilka plamek po muchach.

— Niczego tu nie ma — stwierdził Ridcully, pochylając się nad mapą. — Tylko morze i… — Zezując odczytał napis. — Święty Gaj. To coś znaczy?

— Czy nie tam odeszli alchemicy? — przypomniał sobie kwestor.

— Ach, oni…

— Mam nadzieję — rzekł powoli kwestor — że nie odprawiają żadnych czarów.

— Alchemicy? I czary?

— Przepraszam. Zabawny pomysł, wiem o tym. Woźny mówił, że urządzają jakieś, no… teatrzyki cieni czy jakoś tak. Albo kukiełki.

Albo coś podobnego. Obrazki. Albo co. Właściwie nie słuchałem zbyt uważnie. Żeby… alchemicy… Też pomysł! Owszem, skrytobójcy… tak. Złodzieje… owszem. Nawet kupcy; kupcy potrafią czasem być bardzo sprytni. Ale alchemicy… Nie ma istot bardziej oderwanych od ziemi, roztargnionych, pełnych dobrych chęci… Głos cichł z wolna, kiedy uszy odrabiały dystans do ust.

— Nie ośmieliliby się, prawda? — powiedział kwestor.

— Nie?

Zaśmiał się głucho.

— Niee. Nie ośmieliliby się. Wiedzą, że gdyby tylko spróbowali tu gdzieś jakiejś magii, spadlibyśmy na nich jak tona cegieł… Znów umilkł.

— Jestem pewien, że nie — powiedział.

— Znaczy, nawet tak daleko stąd — powiedział.

— Nie mieliby odwagi — powiedział.

— Nie magia. Na pewno nie — powiedział.

— Nigdy nie ufałem tym draniom z brudnymi łapami — powiedział. — Są całkiem inni od nas, mistrzu. Nie mają pojęcia o godności!

* * *

Tłum wokół kasy stawał się coraz gęściejszy i coraz bardziej poirytowany.

— Naprawdę przeszukałeś wszystkie kieszenie? — zapytał kierownik katedry.

— Tak — mruknął dziekan.

— To przeszukaj jeszcze raz.

Jeśli chodzi o opinię magów, płacenie za cokolwiek to coś, co przytrafia się innym. Szpiczasty kapelusz zwykle doskonale wystarczał.

Gdy dziekan szukał w zakamarkach swej szaty, kierownik katedry uśmiechał się nerwowo do młodej kobiety sprzedającej bilety.

— Zapewniam, droga pani — tłumaczył zdesperowany — że jesteśmy magami.

— Widzę, że macie sztuczne brody — odparła dziewczyna i parsknęła pogardliwie. — Różni tu przychodzą. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście trzema małymi chłopcami w płaszczu ojca?

— Droga pani!

— Mam dwa dolary i piętnaście pensów — oznajmił dziekan, wyławiając monety z garści paprochów i tajemniczych obiektów okultystycznych.

— To dwa na parterze — stwierdziła dziewczyna i niechętnie odwinęła z rolki dwa bilety. Kierownik katedry porwał je natychmiast.

— W takim razie zabiorę ze sobą Windle’a — oznajmił pospiesznie, zwracając się do kolegów. — Obawiam się, że pozostali muszą wrócić do uczciwego kupiectwa. Hm… do tyłu… panowie.

Znacząco poruszył brwiami.

— Nie rozumiem, dlaczego mamy… — zaczął dziekan.

— Pieniędzy wystarczyło tylko, hm… na tyle… biletów. — Kierownik katedry robił wściekłe miny. — Zbyt skromne mieliśmy, hm… zaplecze… finansowe. Nie zmarzniecie, przecież, hm… to a… letnia… noc.

— Ale to były moje pieniądze — tłumaczył dziekan, jednak wykładowca run współczesnych chwycił go za ramię.

— Chodźmy już — rzekł i powoli, wyraźnie mrugnął na kierownika katedry. — Hm… na tyle… nas było stać.

— Nie rozumiem, czemu… — irytował się dziekan, kiedy go odciągali.

* * *

W magicznym zwierciadle nadrektora kłębiły się szare chmury. Wielu magów miało takie zwierciadła, ale tylko nieliczni próbowali z nich korzystać; były kapryśnie i zawodne. Nawet golenie się przy nich sprawiało poważne trudności. Ridcully używał zwierciadła zadziwiająco sprawnie.

— Tropienie — rzucił jako wytłumaczenie tego faktu. — Na bogów, nie mogłem przecież czołgać się godzinami po mokrych paprociach. Nalej sobie drinka, chłopie. I dla mnie też.

Chmury zamigotały.

— Jakoś nie widać nic innego — stwierdził. — Dziwne. Tylko mgła, i coś w niej mruga.

Odchrząknął. Kwestor zaczynał właśnie zdawać sobie sprawę, że wbrew wszelkim oczekiwaniom nadrektor jest w istocie całkiem inteligentny.

— Widziałeś kiedy te ruchome cienie kukiełkowego teatrzyku na obrazkach? — zapytał Ridcully.

— Służba tam chodzi — odparł kwestor. To, jak uznał Ridcully, oznaczało „nie”.

— Myślę, że powinniśmy popatrzeć — rzekł.

— Oczywiście, nadrektorze — zgodził się pokornie kwestor.

* * *

Niewzruszona zasada konstrukcji budynków, gdzie pokazuje się ruchome obrazki — zasada obowiązująca w całym multiwersum — nakazuje, by upiorność architektury na tyłach była wprost proporcjonalna do przepychu od frontu. Od frontu: kolumny, arkady, złote liście, światła. Od tyłu: krzywe rynny, popękane rury, ślepe ściany, cuchnące zaułki. I okno do toalety.

— Naprawdę nie widzę powodu, żebyśmy musieli to robić — jęczał dziekan, kiedy magowie wysilali się w mroku.

— Zamknij się i pchaj — mamrotał wykładowca run współczesnych z drugiej strony okna.

— Mogliśmy coś zmienić w pieniądze — stwierdził dziekan. — Zwykła szybka iluzja. Komu by to zaszkodziło?

— To się nazywa „psucie pieniądza” — wyjaśnił wykładowca run współczesnych. — Za takie rzeczy wrzucają do jamy ze skorpionami. Gdzie stawiam nogi? No gdzie?

— Wszystko w porządku — uspokoił go któryś z magów. — Teraz dziekan. Do góry!

— Ojej — stękał dziekan, przeciągany przez wąskie okienko w niewymowny mrok po drugiej stronie. — To się musi źle skończyć.

— Uważaj tylko, gdzie stawiasz nogi. No i widzisz, co narobiłeś? Mówiłem, żebyś uważał. Trudno. Idziemy.

Magowie podreptali, czy też — w przypadku dziekana — pochlupali dyskretnie przez kulisy, na przyciemnioną gwarną widownię, gdzie Windle Poons bronił wolnych miejsc, wymachując groźnie laską na wszystkich, którzy próbowali się zbliżyć. Dotarli do niego, potykając się o własne nogi, i usiedli.

Spojrzeli na szary prostokąt zawieszony w cieniu na drugim końcu sali.

— Osobiście nie rozumiem, co ludzie w tym widzą — wyznał po chwili kierownik katedry.

— Czy ktoś już robił „Kalekiego królika”? — zapytał wykładowca run współczesnych.