— Zwyczajny ogień — powiedział. — Masz rację. Powinno się udać. Dobrze kombinujesz, chłopcze.
Wyjął z kieszeni wiązkę zapałek, które palący bez przerwy magowie zawsze nosili przy sobie.
— Nie możesz podpalić Odium — ostrzegł Dibbler. — Tam są stosy błony.
Victor zerwał ze ściany plakat, zwinął z niego prymitywną żagiew i podpalił jeden koniec.
— Ją właśnie mam zamiar spalić.
— Przepraszam…
— Głupi! Dureń! — huknął Dibbler. — Taśma pali się bardzo szybko.
— Przepraszam…
— Co z tego? Nie mam zamiaru zostawać tam na dłużej.
— To znaczy naprawdę szybko.
— Przepraszam — powtórzył cierpliwie Gaspode. Spojrzeli na niego.
— Ja i Laddie możemy to zrofić — oświadczył. — Cztery nogi są lepsze niż dwie i tak dalej. Kiedy chodzi o ratowanie świata, w każdym razie.
Victor zerknął na Dibblera i uniósł brwi.
— Myślę, że może im się udać — przyznał Dibbler. Victor skinął głową. Laddie wyskoczył z gracją, wyrwał mu z ręki żagiew i wbiegł do wnętrza. Gaspode podążył za nim.
— Czy mam złudzenia, czy ten mały pies umie mówić? — zapytał Dibbler.
— Twierdzi, że nie umie — odparł Victor.
Dibbler zawahał się. Emocje trochę nim wstrząsnęły.
— Cóż — mruknął. — On sam chyba wie najlepiej.
Psy podbiegły do ekranu. Stwór-Victor już prawie się wydostał i leżał rozciągnięty między puszkami błony. — Mogę zapalić ogień? — poprosił Gaspode. — To właściwie moja rofota.
Laddie szczeknął posłusznie i upuścił płonący plakat. Gaspode podniósł go i ostrożnie zbliżył się do Stwora.
— Ratujemy świat — oświadczył niewyraźnie i rzucił żagiew na zwój błony. Zapłonęła natychmiast i rozjarzyła się białym płomieniem, niby spowolniona magnezja.
— I dofrze — stwierdził Gaspode. — A teraz uciekajmy stąd jak…
Stwór wrzasnął. Podobieństwo do Victora zniknęło całkowicie, teraz wśród płomieni poruszało się coś przypominającego wybuch w akwarium. Macka wystrzeliła z ognia i chwyciła Gaspode za nogę.
Odwrócił się i spróbował ją ugryźć.
Laddie jak strzała przebiegł z powrotem po pustej widowni i zaatakował wijącą się mackę. Odskoczyła, powaliła go i cisnęła wirującym Gaspode o podłogę.
Pies wstał, kulejąc zrobił kilka kroków i upadł.
— Przeklęta noga! Fyła i już po niej — mruknął. Laddie spojrzał na niego ze smutkiem. Płomienie strzelały wokół puszek z błoną.
— No już, uciekaj stąd, głupi kundlu! — zawołał Gaspode. — Wszystko tu lada chwila wyfuchnie. Nie! Nie podnoś mnie! Postaw mnie natychmiast! Nie masz czasu…
Ściany Odium rozdęły się z pozorną powolnością; każda deska i kamień zdawała się zachowywać swoją pozycję względem pozostałych, ale płynęła samodzielnie.
A potem Czas doścignął wydarzenia.
Victor upadł na twarz.
Bum!
Pomarańczowa kula ognia uniosła dach; wzleciał w zamglone niebo. Odłamki uderzyły o ściany innych domów. Rozgrzana do czerwoności puszka błony z groźnym wizgiem przeleciała nad głowami leżących na bruku magów i huknęła o daleki mur.
Słychać było wysokie, cienkie wycie, które urwało się nagle.
Stwór-Ginger zakołysał się w żarze. Podmuch gorącego powietrza uniósł wokół talii fałdy jego ogromnej spódnicy. Stwór stał, migoczący i niepewny, a dookoła spadały gruzy.
Potem odwrócił się chwiejnie i ruszył naprzód.
Victor zerknął na Ginger, która wpatrywała się w rzednące chmury dymu i stos ruin, jeszcze niedawno tworzących Odium.
— To nie tak — mruczała pod nosem. — Tak się nie zdarza… Kiedy już myślisz, że jest za późno, wybiegają z dymu. — Zwróciła ku niemu przerażony wzrok. — Prawda? — spytała błagalnie.
— Tamto jest w migawkach — odrzekł Victor. — Tu jest rzeczywistość.
— Co za różnica?
Kierownik katedry chwycił Victora za ramię i szarpnął mocno.
— Idzie do Biblioteki! — zawołał. — Musisz ją powstrzymać! Jeśli tam dotrze, magia uczyni ją niezwyciężoną! Nigdy jej nie pokonamy! I będzie mogła sprowadzić następne!
— Jesteście magami — wtrąciła Ginger. — Czemu wy tego nie zatrzymacie?
Victor pokręcił głową.
— Stwory lubią naszą magię — wyjaśnił. — Jeśli użyje się jej gdzieś blisko nich, stają się silniejsze. Ale nie wiem, co mógłbym zrobić…
Umilkł niepewnie. Tłum obserwował go w napięciu.
Nie patrzyli na niego, jakby był ich ostatnią nadzieją. Patrzyli, jakby był ich pewnością.
Usłyszał słowa jakiegoś dziecka.
— Co teraz będzie, mamo?
— To proste — odparła spokojnie trzymająca dzieciaka gruba kobieta. — On rzuci się tam i powstrzyma to w ostatniej chwili. Jak za każdym razem. Widziałam już, jak to robi.
— Nigdy czegoś takiego nie robiłem — zaprotestował Victor.
— Widziałam — upierała się z satysfakcją kobieta. — W Cieniach wśród pisków. Kiedy ta młoda dama… — dygnęła w stronę Ginger — …jechała na koniu, a on ją zrzucił z urwiska, ty przygalopowałeś i złapałeś ją w ostatniej chwili. Imponujące, pomyślałam wtedy.
— To nie były Cienie wśród pisków — sprzeciwił się starszy mężczyzna, spokojnie nabijając fajkę. — To była Dolina Trolli.
— Właśnie że Cienie — wtrąciła stojąca za nim chuda kobieta. — Wiem dobrze. Widziałam je dwadzieścia siedem razy.
— Tak… Znakomity ruchomy obrazek — zgodziła się pierwsza. — Za każdym razem, kiedy widzę tę scenę, jak ona go opuszcza, a on patrzy na nią i rzuca jej to swoje spojrzenie, od razu łzy stają mi w oczach…
— Przepraszam bardzo, ale to nie były Cienie wśród pisków — oświadczył mężczyzna. Mówił powoli i z naciskiem. — Myśli pani o słynnej scenie na placu w Płomyeniach namyetności.
Gruba kobieta poklepała Ginger po ręce.
— Masz, panienko, dobrego chłopaka — powiedziała. — Zawsze rusza ci na ratunek. Gdyby to mnie ciągnęły gdzieś szalone trolle, mój stary słowa by nie powiedział. Najwyżej by spytał, gdzie ma mi wysłać rzeczy.
— Mój mąż nawet by nie wstał z fotela, gdyby to mnie pożerały smoki — dodała chuda. Szturchnęła lekko Ginger. — Ale przydałoby ci cię więcej ubrania, panienko. Następnym razem, kiedy trzeba cię będzie ratować, upieraj się, żeby pozwolili ci włożyć ciepły płaszcz. Ile razy zobaczę cię na ekranie, zaraz myślę: ona sama się prosi o grypę, kiedy biega w takim stanie. Ot co.
— Gdzie jego miecz? — zapytał dzieciak, kopiąc matkę w łydkę.
— Przypuszczam, że zaraz po niego pójdzie — odpowiedziała, uśmiechając się do Victora zachęcająco.
— Ehm… No tak — wymamrotał. — Chodź, Ginger. Chwycił ją za rękę.
— Zróbcie chłopakowi miejsce! — krzyknął władczo palacz fajki. Ludzie rozstąpili się wokół nich. Ginger i Victor zobaczyli tysiące twarzy zwróconych ku nim wyczekująco.
— Oni myślą, że byliśmy rzeczywiści — jęknęła Ginger. — Nikt nic nie robi, na miłość bogów, bo uważają, że to ty jesteś bohaterem! A my też nic nie możemy zrobić. Ten Stwór jest większy niż my oboje!
Victor wpatrywał się w mokre kamienie bruku. Pewnie mógłbym sobie przypomnieć jakieś czary, myślał, ale zwyczajne czary nic nie zdziałają przeciwko Piekielnym Wymiarom. I jestem pewien, że prawdziwi bohaterowie nie stoją wśród wiwatujących tłumów. Bohaterowie wykonują swoją robotę. Są jak ten biedny Gaspode — nikt ich nie zauważa, dopiero potem. To właśnie jest rzeczywistość.