Wolno uniósł głowę.
Ale czy to naprawdę rzeczywistość?
Powietrze trzeszczało. Wypełniał je inny rodzaj magii. Ta magia fruwała po świecie jak zerwana taśma ruchomego obrazka. Gdyby tylko zdołał chwycić koniec…
Rzeczywistość nie musi być rzeczywista. W odpowiednich warunkach może być tym, w co wierzą ludzie…
— Cofnij się — szepnął.
— Co chcesz zrobić? — zdziwiła się Ginger.
— Spróbować magii Świętego Gaju.
— W Świętym Gaju nie ma nic magicznego!
— Myślę, że jest. Inna odmiana magii. Czuliśmy ją. Magia jest tam, gdzie możesz ją znaleźć.
Kilka razy odetchnął głęboko i pozwolił, by umysł odwijał się z wolna. Na tym polegał sekret. Trzeba to robić, a nie o tym myśleć. Wystarczy pozwolić, żeby instrukcje napłynęły z zewnątrz. Praca jak każda. Człowiek czuł na sobie oko obrazkowego pudła i świat się zmieniał — świat będący jedynie migotliwym srebrzystym prostokątem.
W tym cała tajemnica. W migotaniu.
Zwykła magia tylko przesuwa obiekty. Nie potrafi stworzyć niczego rzeczywistego, co przetrwa dłużej niż kilka sekund; wymaga to zbyt wielkich energii.
Ale magię Świętego Gaju wykorzystuje się według jego zasad…
Pewnie wyciągnął rękę w stronę nieba.
— Światła!
Sieć błyskawic rozjaśniła całe miasto…
— Obrazkowe pudło!
Halogen wściekle zakręcił korbą.
— Akcja!
Nikt nie zauważył, skąd wziął się koń. Po prostu nagle się zjawił, przeskoczył nad głowami tłumu. Był biały i miał piękne, zdobione srebrem wodze. Victor wskoczył na siodło, kiedy rumak go mijał, po czym kazał mu stanąć dęba i przebierać w powietrzu przednimi nogami. Dobył miecza, który jeszcze przed chwilą nie istniał.
Miecz i wierzchowiec migotały prawie niedostrzegalnie.
Victor uśmiechnął się. Światło odbiło się od jego zębów… ting!… Odblask, ale bez dźwięku. Nie wymyślili jeszcze obrazków z głosem.
Wierz w to. To jedyny sposób. Nie przestawaj wierzyć. Oszukuj oczy, oszukuj mózg…
Ruszył galopem w szpalerze entuzjastycznych widzów. Pognał w stronę Uniwersytetu i wielkiej sceny finałowej.
Korbowy zwolnił. Ginger stuknęła go w ramię.
— Jeśli przestaniesz kręcić korbą — ostrzegła — skręcę ci kark.
— Ale jest już prawie poza…
Ginger pchnęła go do starożytnego wózka inwalidzkiego Windle’a Poonsa i rzuciła właścicielowi taki uśmiech, że małe chmurki wrzącej woskowiny wypłynęły mu z uszu.
— Jeśli wolno — powiedziała głosem tak namiętnym, że wszyscy magowie zwinęli palce u nóg w swych szpiczastych butach. — Możemy pożyczyć pana na moment?
— Hej, hej! Nie tak ostro, maleńka!
…whumm… whumm…
Myślak Stibbons oczywiście wiedział o wazie. Wszyscy studenci przychodzili tu, żeby popatrzeć.
Dlatego nie zwrócił na nią uwagi, kiedy przemykał się korytarzem, podejmując kolejną próbę swobodnego wieczornego wyjścia.
…whummwhummWHUMMWHUMMWHUMMMwhumm.
Musiał tylko przebiec krużgankiem i…
PLIB.
Wszystkie osiem glinianych słoni wystrzeliło kulki jednocześnie. Resograf eksplodował, zmieniając sufit w coś podobnego do pieprzniczki.
Po minucie czy dwóch Myślak podniósł się bardzo ostrożnie. Stracił kawałek ucha, a jego kapelusz stał się zestawem dziur, trzymanych razem pojedynczymi nitkami.
— Chciałem tylko wyskoczyć na piwo — wymamrotał oszołomiony. — Co w tym złego?
Bibliotekarz przykucnął na kopule Biblioteki; obserwował biegające ulicami tłumy i zbliżającą się monstrualną postać.
Z pewnym zdziwieniem zauważył, że ściga ją jakiś widmowy koń, którego podkowy nie stukają o bruk.
Konia zaś ścigał trzykołowy leżak, który na dwóch kołach brał zakręty i strzelał za sobą iskrami. Był obwieszony magami i wszyscy krzyczeli co sił w płucach. Od czasu do czasu któryś wypadał i musiał biec za pojazdem, aż nabrał szybkości i wskakiwał znowu.
Trójce się ta sztuka nie udała. To znaczy jednemu udała się na tyle, że pochwycił wiszący z tyłu skórzany dach, a pozostałej dwójce na tyle, że złapali za szatę tego z przodu. Teraz, przy każdym skręcie, ogon trzech krzyczących „Łaaa!” magów szorował na boki po drodze.
Było tam również kilku cywilów, ale ci tylko jeszcze głośniej wrzeszczeli.
Bibliotekarz oglądał w życiu wiele niezwykłych zjawisk, ale to było bez wątpienia pięćdziesiątym siódmym najdziwniejszym[28].
Tutaj, w górze, bardzo wyraźnie słyszał ich głosy.
— …musisz kręcić! On ma szansę tylko wtedy, kiedy będziesz kręcił! To magia Świętego Gaju! On sprawia, że działa w świecie rzeczywistym!
To był głos dziewczyny.
— Dobrze, ale chochliki robią się strasznie marudne, jeśli… A to głos mężczyzny pracującego w straszliwym napięciu.
— Do demona z chochlikami!
— Ale jak mógł stworzyć konia? — To pytał dziekan. Bibliotekarz rozpoznał jękliwy ton. — Przecież to magia najwyższej próby!
— To nie jest prawdziwy koń, tylko koń z ruchomych obrazków. — Znowu dziewczyna. — Hej, ty! Zwalniasz!
— Nie, wcale nie! Patrz, kręcę korbą! Naprawdę kręcę!
— Nie może dosiadać konia, który nie jest prawdziwy!
— Jesteś magikiem i wierzysz w takie rzeczy?
— Ściśle mówiąc, magiem.
— Wszystko jedno. To nie wasz typ magii.
Bibliotekarz pokiwał głową i przestał słuchać. Musiał się zająć innymi sprawami.
Stwór zrównał się niemal z Wieżą Sztuk i wkrótce skręcił do Biblioteki. Stwory zawsze kierowały się do najbliższego źródła magii. Potrzebowały jej.
W jednym z zakurzonych magazynów Uniwersytetu bibliotekarz znalazł długą żelazną pikę. Trzymał ją teraz mocno w jednej stopie; odwiązał linę, którą umocował wcześniej do wiatrowskazu. Sięgała aż do szczytu Wieży; przeciągnięcie jej zajęło mu całą noc.
Spojrzał na miasto w dole, po czym zabębnił pięściami o pierś i ryknął:
— AaaaAAAaaaAAA… ehem, ehem!
Może to bębnienie nie było konieczne, pomyślał czekając, aż ucichnie rzężenie i zgasną latające przed oczami maleńkie światełka.
Chwycił pikę w jedną rękę, linę w drugą — i skoczył.
Najbardziej obrazowym sposobem opisu lotu bibliotekarza ponad budynkami Niewidocznego Uniwersytetu będzie chyba transkrypcja dźwięków, jakie wydawał w tym czasie.
Najpierw: „AaaAAAaaaAAAaaa”. To nie wymaga tłumaczenia i odpowiada początkowym etapom lotu, kiedy wydawało się, że wszystko idzie dobrze.
Potem: „Aaaarghhh”. Ten odgłos wydał, kiedy o kilka łokci minął Stwora i zaczął sobie uświadamiać, że jeśli przywiąże się linę do szczytu bardzo wysokiej i wyjątkowe solidnej kamiennej wieży, i jeśli huśta się na końcu tej liny, to nietrafienie w coś po drodze stanowi błąd, którego będzie się żałować do końca gwałtownie skróconego życia.
Koniec liny dotarł do końca łuku. Rozległ się dźwięk dokładnie taki, jaki wydaje gumowy worek pełen masła trafiający w kamienną płytę. Po chwili czy dwóch zabrzmiało jeszcze bardzo ciche „uuk”.