Drzwi za nim otworzyły się z trzaskiem i do wieży wkroczyła Ginger, ciągnąc za sobą korbowego.
— No co? — spytała. — Spiesz się. Musisz ocalić tę biedną małpkę.
— Małpę — poprawił ją odruchowo Victor. — Człekokształtną.
— Wszystko jedno.
— Jest za ciemno…
— W migawkach nigdy nie jest za ciemno — odparła spokojnie Ginger. — Zastanów się.
Szturchnęła korbowego, który potwierdził szybko:
— Ma rację. W migawkach nigdy nie jest ciemno. To logiczne. Musi być dosyć światła, żeby przy nim widzieć ciemność. Victor spojrzał w mrok.
— Posłuchaj — zwrócił się do Ginger. — Gdybym… Gdyby coś się nie udało, powiedz magom o… no wiesz, o jaskini. Stwory spróbują się tamtędy przedrzeć.
— Nie wrócę tam! Zagrzmiało.
— Ruszaj! — krzyknęła pobladła Ginger. — Światła! Obrazkowe pudło! Akcja! I cała reszta!
Victor zacisnął zęby i ruszył biegiem. Światła wystarczało, by nadać ciemności kształt; przeskakiwał ze stopnia na stopień, a magia Świętego Gaju recytowała mu w głowie swoją litanię.
— Musi być dość światła — sapał — żeby widzieć ciemność. Zachwiał się.
— A w Świętym Gaju nigdy nie brakuje mi sił — dodał w nadziei, że nogi mu uwierzą.
Pokonał kolejne okrążenie.
— W Świętym Gaju zawsze zjawiam się w ostatniej chwili! — krzyknął.
Oparł się o mur, żeby złapać oddech.
— Zawsze w ostatniej chwili — wymamrotał. Znów ruszył w górę.
Płyty przesuwały mu się pod stopami jak sen, jak klatki ruchomego obrazka sunące przez pudło projektora.
Na pewno zdąży na ostatnią chwilę. Tysiące ludzi wie, że mu się uda.
Gdyby bohaterowie nie zjawiali się w ostatniej chwili, nic przecież nie miałoby sensu. W dodatku…
Pod jego opadającą stopą nie było płyty.
Druga stopa wyginała się już, by opuścić stopień.
Każdą drobinę energii włożył w jedno szarpiące ścięgna pchnięcie; poczuł, jak palce trafiają w brzeg następnej płyty, rzucił się w górę i skoczył jeszcze raz, gdyż miał do wyboru albo to, albo złamanie nogi.
— To szaleństwo.
Pędził dalej, wytężając wzrok, by wypatrzyć kolejne brakujące stopnie.
— Zawsze w ostatniej chwili — mruknął.
Może więc mógłby się zatrzymać i odpocząć? I tak przecież dotrze na ostatnią chwilę… To właśnie oznacza ostatnia chwila…
Nie. Trzeba grać uczciwie.
Przed sobą zauważył brakującą płytę.
Patrzył tępo na puste miejsce.
Cała wieża pełna jest takich pułapek.
Skupił się na chwilę i skoczył w pustkę, która nagle stała się wpuszczoną w mur płytą — tylko na ułamek sekundy, niezbędny, by przeskoczyć do kolejnej.
Uśmiechnął się w ciemności i błysk światła zamigotał mu na zębach.
Nic stworzonego przez magię Świętego Gaju nie pozostaje rzeczywiste na długo.
Ale można uczynić to rzeczywistym na dostatecznie długo.
Niech żyje Święty Gaj!
Stwór migotał teraz wolniej, mniej czasu poświęcał na wyglądanie jak gigantyczna wersja Ginger, a więcej na wyglądanie jak zawartość kosza wypychacza zwierząt. Wciągnął swe wilgotne cielsko na szczyt wieży i legł bez ruchu. Powietrze świszczało w jego rurach oddechowych. Pod mackami kruszyły się kamienie, gdy odpływała z nich magia i poddawały się groźnemu apetytowi Czasu.
Stwór był zdziwiony. Gdzie są inni? Został sam, oblężony w jakimś dziwnym miejscu…
…i rozgniewany. Wysunął oko i spojrzał ze złością na małpę, wyrywającą się z czegoś, co jeszcze niedawno było dłonią. Grom zakołysał wieżą. Deszcz spływał po kamieniach.
Stwór wysunął nibynóżkę, owinął nią bibliotekarza w pasie…
…i uświadomił sobie, że kolejna śmiesznie mała postać wyskoczyła z klatki schodowej.
Victor zerwał z ramienia pikę. Co teraz? Kiedy ma się do czynienia z ludźmi, zawsze istnieje kilka możliwości. Można na przykład zawołać: „Hej, ty, puść tę małpę i wychodź z czułkami do góry”. Można…
Zakończona szponem macka, gruba jak jego ramię, uderzyła o kamienie tak mocno, że aż popękały.
Odskoczył i ciął piką od lewej, pozostawiając na skórze Stwora głęboką żółtą ranę. Stwór zawył i cofnął się z niepokojącą szybkością, by wysunąć ku niemu więcej macek.
Kształt, pomyślał Victor. W naszym świecie nie ma realnego kształtu. Za dużo czasu poświęca na utrzymanie się w całości. Im bardziej będzie uważał na mnie, tym mniej może się skupić, by nie rozpaść się na kawałki.
Z różnych fragmentów Stwora wysunęły się liczne, nie dopasowane do siebie oczy. Kiedy spojrzały na Victora, pojawiły się w nich wściekle przekrwione żyłki.
Dobrze, pomyślał. Zwróciłem na siebie jego uwagę. I co?
Pchnął w tnące kleszcze i podskoczył, unosząc kolana pod brodę, kiedy szczęśliwie nierozpoznawalna nibynóżka spróbowała podciąć mu nogi.
Wysunęła się kolejna macka.
Strzała przeszyła ją ze efektem stalowej kulki przebijającej skarpetę pełną budyniu. Stwór zaskrzeczał.
Miotła przefrunęła nad wieżą; nadrektor nerwowo przeładowywał kuszę.
Victor usłyszał z góry:
— Jeśli krwawi, możemy go zabić! I zaraz potem:
— Co to znaczy: my?
Victor ruszył do ataku; uderzał we wszystko, co sprawiało wrażenie podatnego na ciosy. Stwór zmieniał formę, próbował pogrubić skórę albo wytworzyć skorupę w miejscach, gdzie uderzała pika.
Nie był dostatecznie szybki.
Mają rację, myślał Victor. Da się go zabić. Może to zająć cały dzień, ale nie jest niezwyciężony…
I nagle stanęła przed nim Ginger, z twarzą pełną bólu i zdumienia.
Zawahał się.
Strzała ze stukiem wbiła się w to, co powinno być jej ciałem.
— Trafiony! Jeszcze jeden nawrót, kwestorze!
Obraz się rozwiał. Stwór zaskrzeczał znowu, jak lalkę odrzucił na bok bibliotekarza i ruszył na Victora, wyciągając na pełną długość wszystkie macki. Jedna go przewróciła, trzy inne wyrwały z rąk broń. Stwór uniósł się i machnął piką, by strącić z nieba prześladowców.
Victor podparł się na łokciu i skoncentrował. Rzeczywiste dostatecznie długo…
Błyskawica obrysowała Stwora niebieskobiałym światłem. Kiedy zahuczał grom, monstrum zatoczyło się jak pijane; niewielkie języczki elektryczności skrzyły się na jego skórze i syczały cicho. Sporo macek dymiło.
Stwór usiłował utrzymać się jakoś, zwalczyć szalejące w cielsku moce. Przesunął się na ślepo po kamieniach, skomląc cichutko. Jedyne sprawne oko wpatrywało się wrogo w Victora.
A potem Stwór zrobił krok w pustkę.
Victor podczołgał się na krawędź dachu.
Nawet spadając, Stwór nie rezygnował. Próbował gorączkowej ewolucji piór, skóry i błon, by znaleźć formę, która przetrwa upadek…
Czas zwolnił. Powietrze wypełniła czerwona mgła. Śmierć machnął kosą.
NALEŻYSZ DO MARTWYCH, powiedział.
Potem zabrzmiał odgłos, jakby mokre pranie uderzyło o mur, i okazało się, że taki upadek mogą przetrwać jedynie zwłoki.
Tłum nie rozchodził się mimo padającego deszczu. Teraz, kiedy zniknęła wola, Stwór rozpadał się na molekuły składowe, spływające rynsztokami do rzeki i dalej, w zimne morskie głębiny.