Выбрать главу

— Rozpływa się — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Absorbuje wilgoć z powietrza.

— Naprawdę? — zdumiał się kierownik. — Myślałem, że to znaczy, że zajmuje czas i przeszkadza. Trącił Stwora nogą.

— Ostrożnie — ostrzegł dziekan. — Nie jest umarłym ten, kto może spoczywać wiekami.

Kierownik katedry przyglądał się zwłokom.

— Dla mnie wygląda na całkiem umarłego — oświadczył. — Zaraz… tutaj coś się rusza…

Jedna z wyciągniętych macek przesunęła się trochę.

— Czyżby na kimś wylądował? — zdziwił się dziekan. Istotnie. Spod macki wyciągnęli drgające ciało Myślaka Stibbonsa. Szturchali go i poklepywali dobrodusznie, aż otworzył oczy.

— Co się stało? — zapytał.

— Upadł na ciebie pięćdziesięciostopowy potwór — wyjaśnił krótko dziekan. — Dobrze się, tego, czujesz?

— Chciałem tylko wypić jedno piwo — mamrotał Stibbons. — Zaraz bym wrócił, słowo daję.

— O czym ty mówisz, chłopcze?

Myślak nie zwracał na niego uwagi. Wstał, zataczając się trochę, i chwiejnym krokiem ruszył do Głównego Holu, by już nigdy, nigdy nie wychodzić po zmroku.

— Zabawny chłopak — uznał kierownik katedry. Wszyscy znowu spojrzeli na Stwora, który zdążył się rozpuścić prawie zupełnie.

— Piękno zabiło bestię — stwierdził dziekan, który lubił takie ładne zdania.

— Nie, nie piękno — sprzeciwił się kierownik katedry. — Raczej rozpryśnięcie na ziemi.

* * *

Bibliotekarz usiadł i przetarł oczy. Ktoś podsunął mu pod nos książkę. — Przeczytaj! — rzekł Victor.

— Uuk.

— Proszę!

Orangutan otworzył tomik na stronie z piktogramami. Mrugał przez chwilę, po czym położył palec w dolnym prawym rogu i zaczął przesuwać go wzdłuż znaków, od prawej do lewej.

Od prawej do lewej…

Tak należy je czytać, pomyślał Victor. To znaczy, że przez cały czas myliłem się całkowicie.

* * *

Korbowy Halogen przejechał okiem obrazkowego pudła wzdłuż szeregu magów, po czym opuścił je na szybko znikającego potwora.

Korba przestała się kręcić. Halogen podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko.

— Moglibyście trochę się skupić, panowie? — poprosił. Magowie posłusznie zbili się w ciasną grupkę. — Światło nie jest najlepsze.

Soli wypisał na kawałku tektury „Magowie oglądayący Zwłoki, ujęcie 3”.

— Szkoda, że nie złapałeś upadku — powiedział; w jego głosie brzmiały nutki histerii. — Może uda się potem jakoś to dograć albo co?

Ginger siedziała w cieniu wieży, obejmowała rękami kolana i usiłowała przestać się trząść. Wśród kształtów, które Stwór próbował przybrać tuż przed końcem, był też jej własny.

Podniosła się wreszcie i odeszła chwiejnym krokiem, dla zachowania równowagi opierając się o kamienie muru. Nie wiedziała, co niesie przyszłość, ale jeśli jej opinia miała jakieś znaczenie, przyszłość niosła między innymi kawę.

Kiedy mijała drzwi wieży, usłyszała z wnętrza kroki. Po chwili wyszedł Victor i zaraz za nim bibliotekarz.

Victor otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i zaczął kaszleć. Orangutan odepchnął go na bok i mocno chwycił Ginger za rękę. Jego uścisk był ciepły i miękki, ale wyraźnie sugerował, że gdyby zaszła taka potrzeba, bibliotekarz z łatwością mógłby każdą rękę zmienić w tubkę galarety z kawałkami kości.

— Uuk!

— Już po wszystkim — powiedziała Ginger. — Potwór nie żyje. Tak powinno się to skończyć, jasne? A teraz muszę się czegoś napić.

— Uuk!

— Sam się uuknij! — Victor podniósł głowę.

— Nie jest… po wszystkim — oświadczył.

— Dla mnie jest. Przed chwilą widziałam, jak zamieniam się w… w Stwora z mackami. Coś takiego naprawdę może dziewczyną wstrząsnąć.

— To nieważne — wykrztusił Victor. — Źle zrozumieliśmy. Słuchaj, one spróbują przedrzeć się znowu. Musisz wrócić do Świętego Gaju! Będą przechodzić tamtędy!

— Uuk! — zgodził się z nim bibliotekarz i fioletowym paznokciem stuknął w książkę.

— No to poradzą sobie beze mnie — stwierdziła Ginger.

— Nie poradzą! To znaczy, i tak przejdą! Ale ty możesz ich powstrzymać! Przestań tak mi się przyglądać. — Szturchnął bibliotekarza. — No dalej, wytłumacz jej.

— Uuk — powiedział cierpliwie bibliotekarz. — Uuk.

— Nic nie rozumiem! — jęknęła Ginger. Victor zmarszczył brwi.

— Jak to? — zdziwił się.

— Jak niby mam rozumieć piski małpiszona? Victor odwrócił wzrok.

— Tego…

Bibliotekarz przez moment stał nieruchomo, niby niewielki prehistoryczny posąg. Potem bardzo delikatnie i wyrozumiale poklepał dłoń Ginger.

— Uuk — rzekł wielkodusznie.

— Przepraszam — powiedziała Ginger.

— Posłuchaj — tłumaczył Victor. — Źle zrozumiałem zapis. Nie chciałaś pomagać Stworom, próbowałaś je powstrzymać. Czytałem to w odwrotną stronę. Tam nie ma człowieka za bramą, tam jest człowiek przed bramą. A człowiek przed bramą… — zaczerpnął tchu — …to strażnik!

— Dobrze, ale przecież nie możemy się dostać do Świętego Gaju! To całe mile stąd.

Victor wzruszył ramionami.

— Idź, poszukaj korbowego.

* * *

Ziemia wokół Ankh-Morpork jest żyzna i w znacznej części pokryta polami kapusty, które pomagają miastu uzyskać jego niezwykły zapach. Szare światło przedświtu zalewało niebiesko-zieloną równinę i opływało dwójkę farmerów, którzy wcześnie zabrali się do zbiorów szpinaku.

Ich uwagę zwrócił nie odgłos, ale ruchomy punkt ciszy tam, gdzie powinien być dźwięk.

Był to mężczyzna, kobieta i coś, co wyglądało jak człowiek rozmiaru pięć w futrze rozmiaru dwanaście, cała trójka w rydwanie, który migotał podczas jazdy.

Minutę czy dwie później nadjechał wózek inwalidzki. Oś miał rozgrzaną do czerwoności. Pełen był ludzi wrzeszczących na siebie nawzajem; jeden z nich kręcił korbą przy dużym pudle.

Wózek był tak przeładowany, że pasażerowie wypadali od czasu do czasu i gonili go z krzykiem, póki nie zdołali wskoczyć z powrotem; wtedy zaczynali wrzeszczeć.

Ktokolwiek sterował, nie odnosił wielkich sukcesów — wózek zygzakował od brzegu do brzegu drogi, aż w końcu zjechał z niej zupełnie i przebił ścianę stodoły.

Jeden z farmerów szturchnął kolegę w bok.

— Widziołech takie na migawkach — powiedział. — Zawsze to samo. Wałom się tacy w stodole i wyjeżdżajom drugom stronom, coli w kurczokach.

Jego towarzysz w zadumie wsparł się na motyce.

— To bydzie niezły widok — stwierdził.

— Pewno, co bydzie.

— Bo ni mo tam, chopie, nic innygo, ino dwadzieścia ton gówków kapusty.

Trzasnęło; wózek wystrzelił ze stodoły w chmurze piszczących kurcząt i z szaleńczą prędkością skręcił z powrotem na drogę.

Farmerzy spojrzeli na siebie.

— Niech to pieron strzyli — mruknął jeden z nich.

* * *

Święty Gaj stał się lśnieniem na horyzoncie. Wstrząsy ziemi były wyraźnie silniejsze.

Migoczący rydwan wynurzył się zza kępy drzew i wyhamował na szczycie Wzgórza. Zbocze opadało łagodnie w dół, do miasta.

Mgła przesłaniała Święty Gaj. Wystrzeliwały z niej smugi światła i krzyżowały się na niebie.