— Rozpływa się — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Absorbuje wilgoć z powietrza.
— Naprawdę? — zdumiał się kierownik. — Myślałem, że to znaczy, że zajmuje czas i przeszkadza. Trącił Stwora nogą.
— Ostrożnie — ostrzegł dziekan. — Nie jest umarłym ten, kto może spoczywać wiekami.
Kierownik katedry przyglądał się zwłokom.
— Dla mnie wygląda na całkiem umarłego — oświadczył. — Zaraz… tutaj coś się rusza…
Jedna z wyciągniętych macek przesunęła się trochę.
— Czyżby na kimś wylądował? — zdziwił się dziekan. Istotnie. Spod macki wyciągnęli drgające ciało Myślaka Stibbonsa. Szturchali go i poklepywali dobrodusznie, aż otworzył oczy.
— Co się stało? — zapytał.
— Upadł na ciebie pięćdziesięciostopowy potwór — wyjaśnił krótko dziekan. — Dobrze się, tego, czujesz?
— Chciałem tylko wypić jedno piwo — mamrotał Stibbons. — Zaraz bym wrócił, słowo daję.
— O czym ty mówisz, chłopcze?
Myślak nie zwracał na niego uwagi. Wstał, zataczając się trochę, i chwiejnym krokiem ruszył do Głównego Holu, by już nigdy, nigdy nie wychodzić po zmroku.
— Zabawny chłopak — uznał kierownik katedry. Wszyscy znowu spojrzeli na Stwora, który zdążył się rozpuścić prawie zupełnie.
— Piękno zabiło bestię — stwierdził dziekan, który lubił takie ładne zdania.
— Nie, nie piękno — sprzeciwił się kierownik katedry. — Raczej rozpryśnięcie na ziemi.
Bibliotekarz usiadł i przetarł oczy. Ktoś podsunął mu pod nos książkę. — Przeczytaj! — rzekł Victor.
— Uuk.
— Proszę!
Orangutan otworzył tomik na stronie z piktogramami. Mrugał przez chwilę, po czym położył palec w dolnym prawym rogu i zaczął przesuwać go wzdłuż znaków, od prawej do lewej.
Od prawej do lewej…
Tak należy je czytać, pomyślał Victor. To znaczy, że przez cały czas myliłem się całkowicie.
Korbowy Halogen przejechał okiem obrazkowego pudła wzdłuż szeregu magów, po czym opuścił je na szybko znikającego potwora.
Korba przestała się kręcić. Halogen podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko.
— Moglibyście trochę się skupić, panowie? — poprosił. Magowie posłusznie zbili się w ciasną grupkę. — Światło nie jest najlepsze.
Soli wypisał na kawałku tektury „Magowie oglądayący Zwłoki, ujęcie 3”.
— Szkoda, że nie złapałeś upadku — powiedział; w jego głosie brzmiały nutki histerii. — Może uda się potem jakoś to dograć albo co?
Ginger siedziała w cieniu wieży, obejmowała rękami kolana i usiłowała przestać się trząść. Wśród kształtów, które Stwór próbował przybrać tuż przed końcem, był też jej własny.
Podniosła się wreszcie i odeszła chwiejnym krokiem, dla zachowania równowagi opierając się o kamienie muru. Nie wiedziała, co niesie przyszłość, ale jeśli jej opinia miała jakieś znaczenie, przyszłość niosła między innymi kawę.
Kiedy mijała drzwi wieży, usłyszała z wnętrza kroki. Po chwili wyszedł Victor i zaraz za nim bibliotekarz.
Victor otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i zaczął kaszleć. Orangutan odepchnął go na bok i mocno chwycił Ginger za rękę. Jego uścisk był ciepły i miękki, ale wyraźnie sugerował, że gdyby zaszła taka potrzeba, bibliotekarz z łatwością mógłby każdą rękę zmienić w tubkę galarety z kawałkami kości.
— Uuk!
— Już po wszystkim — powiedziała Ginger. — Potwór nie żyje. Tak powinno się to skończyć, jasne? A teraz muszę się czegoś napić.
— Uuk!
— Sam się uuknij! — Victor podniósł głowę.
— Nie jest… po wszystkim — oświadczył.
— Dla mnie jest. Przed chwilą widziałam, jak zamieniam się w… w Stwora z mackami. Coś takiego naprawdę może dziewczyną wstrząsnąć.
— To nieważne — wykrztusił Victor. — Źle zrozumieliśmy. Słuchaj, one spróbują przedrzeć się znowu. Musisz wrócić do Świętego Gaju! Będą przechodzić tamtędy!
— Uuk! — zgodził się z nim bibliotekarz i fioletowym paznokciem stuknął w książkę.
— No to poradzą sobie beze mnie — stwierdziła Ginger.
— Nie poradzą! To znaczy, i tak przejdą! Ale ty możesz ich powstrzymać! Przestań tak mi się przyglądać. — Szturchnął bibliotekarza. — No dalej, wytłumacz jej.
— Uuk — powiedział cierpliwie bibliotekarz. — Uuk.
— Nic nie rozumiem! — jęknęła Ginger. Victor zmarszczył brwi.
— Jak to? — zdziwił się.
— Jak niby mam rozumieć piski małpiszona? Victor odwrócił wzrok.
— Tego…
Bibliotekarz przez moment stał nieruchomo, niby niewielki prehistoryczny posąg. Potem bardzo delikatnie i wyrozumiale poklepał dłoń Ginger.
— Uuk — rzekł wielkodusznie.
— Przepraszam — powiedziała Ginger.
— Posłuchaj — tłumaczył Victor. — Źle zrozumiałem zapis. Nie chciałaś pomagać Stworom, próbowałaś je powstrzymać. Czytałem to w odwrotną stronę. Tam nie ma człowieka za bramą, tam jest człowiek przed bramą. A człowiek przed bramą… — zaczerpnął tchu — …to strażnik!
— Dobrze, ale przecież nie możemy się dostać do Świętego Gaju! To całe mile stąd.
Victor wzruszył ramionami.
— Idź, poszukaj korbowego.
Ziemia wokół Ankh-Morpork jest żyzna i w znacznej części pokryta polami kapusty, które pomagają miastu uzyskać jego niezwykły zapach. Szare światło przedświtu zalewało niebiesko-zieloną równinę i opływało dwójkę farmerów, którzy wcześnie zabrali się do zbiorów szpinaku.
Ich uwagę zwrócił nie odgłos, ale ruchomy punkt ciszy tam, gdzie powinien być dźwięk.
Był to mężczyzna, kobieta i coś, co wyglądało jak człowiek rozmiaru pięć w futrze rozmiaru dwanaście, cała trójka w rydwanie, który migotał podczas jazdy.
Minutę czy dwie później nadjechał wózek inwalidzki. Oś miał rozgrzaną do czerwoności. Pełen był ludzi wrzeszczących na siebie nawzajem; jeden z nich kręcił korbą przy dużym pudle.
Wózek był tak przeładowany, że pasażerowie wypadali od czasu do czasu i gonili go z krzykiem, póki nie zdołali wskoczyć z powrotem; wtedy zaczynali wrzeszczeć.
Ktokolwiek sterował, nie odnosił wielkich sukcesów — wózek zygzakował od brzegu do brzegu drogi, aż w końcu zjechał z niej zupełnie i przebił ścianę stodoły.
Jeden z farmerów szturchnął kolegę w bok.
— Widziołech takie na migawkach — powiedział. — Zawsze to samo. Wałom się tacy w stodole i wyjeżdżajom drugom stronom, coli w kurczokach.
Jego towarzysz w zadumie wsparł się na motyce.
— To bydzie niezły widok — stwierdził.
— Pewno, co bydzie.
— Bo ni mo tam, chopie, nic innygo, ino dwadzieścia ton gówków kapusty.
Trzasnęło; wózek wystrzelił ze stodoły w chmurze piszczących kurcząt i z szaleńczą prędkością skręcił z powrotem na drogę.
Farmerzy spojrzeli na siebie.
— Niech to pieron strzyli — mruknął jeden z nich.
Święty Gaj stał się lśnieniem na horyzoncie. Wstrząsy ziemi były wyraźnie silniejsze.
Migoczący rydwan wynurzył się zza kępy drzew i wyhamował na szczycie Wzgórza. Zbocze opadało łagodnie w dół, do miasta.
Mgła przesłaniała Święty Gaj. Wystrzeliwały z niej smugi światła i krzyżowały się na niebie.