Выбрать главу

— Może wrócę na farmę.

— Dlaczego?

— Święty Gaj był moją szansą, rozumiesz? W Ankh-Morpork nie ma zbyt wiele pracy dla kobiet. W każdym razie — dodała — nie takiej, jaką chciałabym podjąć. Miałam trzy propozycje małżeństwa. Ód całkiem ważnych ludzi.

— Naprawdę? Dlaczego? Zmarszczyła brwi.

— Wiesz, nie jestem taka znowu nieatrakcyjna…

— Nie to miałem na myśli — zapewnił ją pospiesznie Victor.

— Przypuszczam, że jeśli ktoś jest bogatym kupcem, chciałby mieć sławną żonę. To jak posiadać biżuterię. — Spuściła wzrok. — Pani Cosmopilite pytała, czy może wziąć któregoś z tych, których ja nie chcę. Powiedziałam, żeby sobie zabrała wszystkich trzech.

— Ja też nie lubiłem takich wyborów. — Victor wyraźnie poweselał.

— Ty też? Rozumiesz, jeśli to wszystko, co mam, to wolę nie wybierać. Czym możesz być, kiedy byłeś sobą, tak wielkim, jak to tylko możliwe?

— Niczym — przyznał Victor.

— Nikt nie wie, jakie to uczucie.

— Oprócz nas.

— No tak.

— Tak.

Ginger uśmiechnęła się. Po raz pierwszy Victor zobaczył jej twarz pozbawioną irytacji, gniewu, niepokoju i świętogajowego makijażu.

— Pomyślimy o tym jutro — powiedziała. — Mimo wszystko jutro będzie nowy dzień.

* * *

Klik…

Daleki grzmot przebudził sierżanta Golona ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork ze spokojnej drzemki na posterunku przy głównej bramie miasta.

Chmura pyłu sięgała od horyzontu po horyzont. Obserwował ją w zadumie przez dłuższy czas. Rosła ciągle, aż w końcu wypluła ciemnoskórego młodego człowieka na słoniu.

Słoń podbiegł truchtem pod bramę i wyhamował ciężko przy murze. Colon nie mógł nie zauważyć, że chmura kurzu nadal sięga horyzontu i nadal rośnie.

Chłopak podniósł do ust zwinięte w trąbkę dłonie.

— Może mi pan wskazać drogę do Świętego Gaju? — krzyknął.

— Słyszałem, że nie ma już Świętego Gaju — odpowiedział Colon. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na trzymany w ręku kawałek papieru.

— A wie pan — zapytał — gdzie mogę znaleźć pana G.S.P. Dibblera?

Sierżant Colon powtórzył szeptem inicjały.

— Znaczy się Gardło? — upewnił się. — Gardło Sobie Podrzynam Dibbler?

— Czy jest u siebie?

Sierżant Colon obejrzał się na miasto za plecami.

— A kto go szuka?

— Mam dla niego towar. Gotówka przy odbiorze.

— Gotówka? — Colon zerknął na opadającą chmurę. — Chcesz tu coś gotować?

— Nie.

Wśród pyłu pojawiły się potężne szare czoła. Unosił się także bardzo wyraźny zapach, charakterystyczny dla tysiąca słoni wypasanych od wielu dni na polach kapusty.

— Zaczekaj tu! — krzyknął sierżant. — Przyprowadzę go.

Colon schował się w wartowni i szturchnął śpiącego kaprala Nobbsa, który w tej chwili stanowił drugą połowę czujnych sił bojowych, bez ustanku strzegących bezpieczeństwa miasta.

— Czego?

— Widziałeś dzisiaj Gardło, Nobby?

— Tak, był na Łatwej. Kupiłem od niego Kiełbaskę Gigant Niespodziankę.

— Wrócił do sprzedaży kiełbasek?

— Musiał. Stracił wszystkie pieniądze. O co chodzi? — Może wyjrzyj na zewnątrz, dobrze? — zaproponował spokojnie sierżant.

Nobby wyjrzał.

— To przecież… Pańskim zdaniem będzie tam tysiąc słoni, sierżancie?

— Tak. Powiedziałbym, że koło tysiąca.

— Tak pomyślałem: wygląda na około tysiąca.

— Ten chłopak twierdzi, że Gardło je zamówił — poinformował sierżant Colon.

— Poważnie? Idzie na całość z tymi Kiełbaskami Gigantami, nie ma co.

Spojrzeli sobie w oczy. Nobby uśmiechnął się złośliwie.

— Proszę, sierżancie — powiedział. — Ja pójdę i mu powiem. Dobrze?

* * *

Klik…

Thomas Silverfish, alchemik i nieudany producent migawek, wymieszał zawartość kolby i westchnął z żalem. Dużo złota porzucono w Świętym Gaju dla każdego, kto miałby dość odwagi, żeby tam wrócić i poszukać. Tym, którzy nie mieli — a Silverfish bez wahania zaliczał do tej grupy siebie — pozostały stare, sprawdzone i wypróbowane — czy raczej sprawdzone i zawsze nieskuteczne — metody wytwarzania bogactw. Dlatego wrócił do domu i podjął pracę w punkcie, gdzie ją przerwał.

— Wyszło coś? — zapytał Peavie, który zajrzał do niego, żeby wspólnie żałować minionych chwil.

— Cóż, jest srebrzyste — stwierdził Silverfish, pełen wątpliwości.

— I tak jakby metaliczne. Cięższe od ołowiu. W dodatku trzeba przerobić tonę rudy. Zabawne, ale wierzyłem, że tym razem naprawdę znalazłem coś wartościowego. Myślałem, że stanęliśmy na drodze ku lepszej, jasnej przyszłości…

— Jak to nazwiesz? — zainteresował się Peavie.

— Sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy warto temu wymyślać jakąś nazwę.

— Ankhmorporkas? Silverfishium? Nieołowium?

— Raczej urazium — mruknął Silverfish — bo całkiem się zraziłem. Rezygnuję i wracam do jakiejś sensownej pracy. Peavie spojrzał na palnik.

— Nie robi bum, prawda? — upewnił się. Silverfish rzucił mu zabójcze spojrzenie.

— To coś? — rzucił z lekceważeniem. — Skąd ci to przyszło do głowy?

* * *

Klik…

Pod gruzami panowała całkowita ciemność. Panowała już od bardzo dawna.

Gaspode wyczuwał nad swoją niewielką norką tony kamienia. Nie potrzebował do tego żadnych tajemniczych psich zmysłów.

Przeczołgał się w miejsce, gdzie kolumna runęła do piwnicy. Laddie z wysiłkiem podniósł głowę, polizał Gaspode i szczeknął cichutko.

— Dobry Laddie… Dobry Gaspode…

— Dobry Laddie — szepnął Gaspode.

Ogon Laddiego raz czy dwa uderzył o kamienie. Pies zaskomlał, z coraz dłuższymi przerwami między jednym a drugim dźwiękiem.

Coś zachrzęściło cicho… Jakby kość o kamień.

Gaspode zastrzygł uszami. Spojrzał na zbliżającą się postać, widoczną nawet w całkowitej ciemności, gdyż zawsze była ciemniejsza niż zwykła czerń.

Pies podciągnął się nieco; sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Warknął.

— Jeszcze krok, a urwę ci nogę i zakopię — ostrzegł. Koścista dłoń podrapała go za uszami. Z ciemności dobiegło słabe szczekanie:

— Dobry Laddie!

Łzy pociekły Gaspode z oczu; uśmiechnął się przepraszająco do Śmierci.

— Żałosne, prawda? — mruknął chrapliwie.

WŁAŚCIWIE NIE WIEM. NIGDY SPECJALNIE NIE PRZEPADAŁEM ZA PSAMI.

— Tak? A mnie z kolei nigdy nie podofało się umieranie. Fo umieram, prawda?

TAK.

— Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi — oświadczył Gaspode. — Ot, historia mojego życia; umieram. Myślałem tylko — dodał — że jest jakaś specjalna Śmierć dla psów. Może taki wielki czarny pies?

NIE, odparł Śmierć.

— Zafawne. Słyszałem, że każdy gatunek zwierzęcia ma swoje upiorne mroczne widmo, które przychodzi w ostatniej chwili życia. Nie chciałfym cię urazić — zapewnił pospiesznie. — Ale wydawało mi się, że kiedy przyjdzie czas, ten wielki czarny pies przyfiega i mówi: „W porządku, Gaspode, twoja praca skończona i tak dalej, możesz już zrzucić swe ciężkie frzemię, mniej więcej, i ruszać za mną do krainy stekiem i podrofami płynącej”.