— Może wrócę na farmę.
— Dlaczego?
— Święty Gaj był moją szansą, rozumiesz? W Ankh-Morpork nie ma zbyt wiele pracy dla kobiet. W każdym razie — dodała — nie takiej, jaką chciałabym podjąć. Miałam trzy propozycje małżeństwa. Ód całkiem ważnych ludzi.
— Naprawdę? Dlaczego? Zmarszczyła brwi.
— Wiesz, nie jestem taka znowu nieatrakcyjna…
— Nie to miałem na myśli — zapewnił ją pospiesznie Victor.
— Przypuszczam, że jeśli ktoś jest bogatym kupcem, chciałby mieć sławną żonę. To jak posiadać biżuterię. — Spuściła wzrok. — Pani Cosmopilite pytała, czy może wziąć któregoś z tych, których ja nie chcę. Powiedziałam, żeby sobie zabrała wszystkich trzech.
— Ja też nie lubiłem takich wyborów. — Victor wyraźnie poweselał.
— Ty też? Rozumiesz, jeśli to wszystko, co mam, to wolę nie wybierać. Czym możesz być, kiedy byłeś sobą, tak wielkim, jak to tylko możliwe?
— Niczym — przyznał Victor.
— Nikt nie wie, jakie to uczucie.
— Oprócz nas.
— No tak.
— Tak.
Ginger uśmiechnęła się. Po raz pierwszy Victor zobaczył jej twarz pozbawioną irytacji, gniewu, niepokoju i świętogajowego makijażu.
— Pomyślimy o tym jutro — powiedziała. — Mimo wszystko jutro będzie nowy dzień.
Klik…
Daleki grzmot przebudził sierżanta Golona ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork ze spokojnej drzemki na posterunku przy głównej bramie miasta.
Chmura pyłu sięgała od horyzontu po horyzont. Obserwował ją w zadumie przez dłuższy czas. Rosła ciągle, aż w końcu wypluła ciemnoskórego młodego człowieka na słoniu.
Słoń podbiegł truchtem pod bramę i wyhamował ciężko przy murze. Colon nie mógł nie zauważyć, że chmura kurzu nadal sięga horyzontu i nadal rośnie.
Chłopak podniósł do ust zwinięte w trąbkę dłonie.
— Może mi pan wskazać drogę do Świętego Gaju? — krzyknął.
— Słyszałem, że nie ma już Świętego Gaju — odpowiedział Colon. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na trzymany w ręku kawałek papieru.
— A wie pan — zapytał — gdzie mogę znaleźć pana G.S.P. Dibblera?
Sierżant Colon powtórzył szeptem inicjały.
— Znaczy się Gardło? — upewnił się. — Gardło Sobie Podrzynam Dibbler?
— Czy jest u siebie?
Sierżant Colon obejrzał się na miasto za plecami.
— A kto go szuka?
— Mam dla niego towar. Gotówka przy odbiorze.
— Gotówka? — Colon zerknął na opadającą chmurę. — Chcesz tu coś gotować?
— Nie.
Wśród pyłu pojawiły się potężne szare czoła. Unosił się także bardzo wyraźny zapach, charakterystyczny dla tysiąca słoni wypasanych od wielu dni na polach kapusty.
— Zaczekaj tu! — krzyknął sierżant. — Przyprowadzę go.
Colon schował się w wartowni i szturchnął śpiącego kaprala Nobbsa, który w tej chwili stanowił drugą połowę czujnych sił bojowych, bez ustanku strzegących bezpieczeństwa miasta.
— Czego?
— Widziałeś dzisiaj Gardło, Nobby?
— Tak, był na Łatwej. Kupiłem od niego Kiełbaskę Gigant Niespodziankę.
— Wrócił do sprzedaży kiełbasek?
— Musiał. Stracił wszystkie pieniądze. O co chodzi? — Może wyjrzyj na zewnątrz, dobrze? — zaproponował spokojnie sierżant.
Nobby wyjrzał.
— To przecież… Pańskim zdaniem będzie tam tysiąc słoni, sierżancie?
— Tak. Powiedziałbym, że koło tysiąca.
— Tak pomyślałem: wygląda na około tysiąca.
— Ten chłopak twierdzi, że Gardło je zamówił — poinformował sierżant Colon.
— Poważnie? Idzie na całość z tymi Kiełbaskami Gigantami, nie ma co.
Spojrzeli sobie w oczy. Nobby uśmiechnął się złośliwie.
— Proszę, sierżancie — powiedział. — Ja pójdę i mu powiem. Dobrze?
Klik…
Thomas Silverfish, alchemik i nieudany producent migawek, wymieszał zawartość kolby i westchnął z żalem. Dużo złota porzucono w Świętym Gaju dla każdego, kto miałby dość odwagi, żeby tam wrócić i poszukać. Tym, którzy nie mieli — a Silverfish bez wahania zaliczał do tej grupy siebie — pozostały stare, sprawdzone i wypróbowane — czy raczej sprawdzone i zawsze nieskuteczne — metody wytwarzania bogactw. Dlatego wrócił do domu i podjął pracę w punkcie, gdzie ją przerwał.
— Wyszło coś? — zapytał Peavie, który zajrzał do niego, żeby wspólnie żałować minionych chwil.
— Cóż, jest srebrzyste — stwierdził Silverfish, pełen wątpliwości.
— I tak jakby metaliczne. Cięższe od ołowiu. W dodatku trzeba przerobić tonę rudy. Zabawne, ale wierzyłem, że tym razem naprawdę znalazłem coś wartościowego. Myślałem, że stanęliśmy na drodze ku lepszej, jasnej przyszłości…
— Jak to nazwiesz? — zainteresował się Peavie.
— Sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy warto temu wymyślać jakąś nazwę.
— Ankhmorporkas? Silverfishium? Nieołowium?
— Raczej urazium — mruknął Silverfish — bo całkiem się zraziłem. Rezygnuję i wracam do jakiejś sensownej pracy. Peavie spojrzał na palnik.
— Nie robi bum, prawda? — upewnił się. Silverfish rzucił mu zabójcze spojrzenie.
— To coś? — rzucił z lekceważeniem. — Skąd ci to przyszło do głowy?
Klik…
Pod gruzami panowała całkowita ciemność. Panowała już od bardzo dawna.
Gaspode wyczuwał nad swoją niewielką norką tony kamienia. Nie potrzebował do tego żadnych tajemniczych psich zmysłów.
Przeczołgał się w miejsce, gdzie kolumna runęła do piwnicy. Laddie z wysiłkiem podniósł głowę, polizał Gaspode i szczeknął cichutko.
— Dobry Laddie… Dobry Gaspode…
— Dobry Laddie — szepnął Gaspode.
Ogon Laddiego raz czy dwa uderzył o kamienie. Pies zaskomlał, z coraz dłuższymi przerwami między jednym a drugim dźwiękiem.
Coś zachrzęściło cicho… Jakby kość o kamień.
Gaspode zastrzygł uszami. Spojrzał na zbliżającą się postać, widoczną nawet w całkowitej ciemności, gdyż zawsze była ciemniejsza niż zwykła czerń.
Pies podciągnął się nieco; sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Warknął.
— Jeszcze krok, a urwę ci nogę i zakopię — ostrzegł. Koścista dłoń podrapała go za uszami. Z ciemności dobiegło słabe szczekanie:
— Dobry Laddie!
Łzy pociekły Gaspode z oczu; uśmiechnął się przepraszająco do Śmierci.
— Żałosne, prawda? — mruknął chrapliwie.
WŁAŚCIWIE NIE WIEM. NIGDY SPECJALNIE NIE PRZEPADAŁEM ZA PSAMI.
— Tak? A mnie z kolei nigdy nie podofało się umieranie. Fo umieram, prawda?
TAK.
— Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi — oświadczył Gaspode. — Ot, historia mojego życia; umieram. Myślałem tylko — dodał — że jest jakaś specjalna Śmierć dla psów. Może taki wielki czarny pies?
NIE, odparł Śmierć.
— Zafawne. Słyszałem, że każdy gatunek zwierzęcia ma swoje upiorne mroczne widmo, które przychodzi w ostatniej chwili życia. Nie chciałfym cię urazić — zapewnił pospiesznie. — Ale wydawało mi się, że kiedy przyjdzie czas, ten wielki czarny pies przyfiega i mówi: „W porządku, Gaspode, twoja praca skończona i tak dalej, możesz już zrzucić swe ciężkie frzemię, mniej więcej, i ruszać za mną do krainy stekiem i podrofami płynącej”.