NIE, powtórzył Śmierć. JESTEM TYLKO JA. OSTATNIA GRANICA.
— A jak mogę cię widzieć, jeśli jeszcze nie umarłem?
MASZ HALUCYNACJE.
Gaspode spojrzał podejrzliwie.
— Mam? Coś podobnego…
— Dobry Laddie! — Tym razem szczekanie było głośniejsze.
Śmierć sięgnął w tajemnicze zakamarki swej szaty i wyjął niewielką klepsydrę. W górnej części prawie nie było już piasku. Ostatnie sekundy życia Gaspode przesuwały się z sykiem od przyszłości w przeszłość.
A potem nie zostało nic.
Śmierć wstał.
CHODŹ, GASPODE.
Rozległ się cichy dźwięk. Brzmiał jak słyszalny odpowiednik błysku.
Klepsydrę wypełniły złote iskry.
Śmierć uśmiechnął się.
A potem, w miejscu gdzie stał jeszcze przed chwilą, pojawił się trójkąt jaskrawego światła.
— Dobry Laddie!
— Tam jest! Mówiłem, że słyszę szczekanie! — zabrzmiał głos Skallina. — Dobry piesek! Tutaj, piesku!
— O rany! Cieszę się, że was widzę… — zaczął Gaspode. Cisnące się wokół otworu trolle nie zwracały na niego uwagi. Skallin odwalił na bok kolumnę i delikatnie podniósł Laddiego.
— Nic, co nie zagoi się z czasem — stwierdził.
— Możemy go teraz zjeść? — zapytał troll stojący wyżej.
— Uszkodzony jesteś czy co? To przecież bohaterski pies!
— …przepraszam…
— Dobry Laddie!
Skallin podał psa komuś wyżej i wyszedł z dziury.
— …przepraszam… — wychrypiał za nim Gaspode.
Usłyszał stłumione oklaski.
Po chwili, jako że nie miał zbyt wielkiego wyboru, przeczołgał się z wysiłkiem po leżącej ukośnie kolumnie i jakoś zdołał się wywlec spomiędzy ruin.
Nikogo nie było w pobliżu.
Napił się wody z kałuży.
Potem wstał i wypróbował zranioną nogę.
Może być.
I w końcu zaklął.
— Hau, hau, hau!
Umilkł. Coś tu się nie zgadzało.
Spróbował jeszcze raz.
— Hau!
Rozejrzał się…
…a kolor spłynął ze świata, przywracając go błogosławionym czerniom i bielom.
Gaspode przypomniał sobie, że mniej więcej o tej porze Harga powinien wyrzucać śmieci, a potem na pewno znajdzie się jakaś ciepła stajnia. Czego więcej może potrzebować mały pies?
Gdzieś w dalekich górach wyły wilki. Gdzieś w przyjaznych domach psy w obrożach, z miskami ozdobionymi ich imieniem, były głaskane po głowach.
A gdzieś pomiędzy jednymi a drugimi, i dziwnie z tego zadowolony, Gaspode, Cudowny Pies, kulejąc odszedł w przepięknie monochromatyczny zachód słońca.
Jakieś trzydzieści mil w kierunku obrotowym od Ankh-Morpork przybój huczał na omiatanym wiatrem, pokrytym falującą trawą i piaszczystymi wydmami skrawku lądu — w miejscu gdzie Okrągłe Morze spotyka się z Oceanem Krawędziowym.
Morskie jaskółki nurkowały tuż nad falami. Zasuszone główki morskich maków grzechotały w nieustającej bryzie, która oczyszczała niebo z chmur i układała piasek w dziwne wzory.
Samo wzgórze było widoczne na wiele mil dookoła — niezbyt wysokie, ale wznosiło się pośród wydm niby łódź odwrócona dnem do góry albo wyjątkowo pechowy wieloryb. Porastały je karłowate drzewa. Nie moczył go żaden deszcz, jeśli tylko mógł się jakoś z tego wykręcić.
Ale wiał wiatr i usypywał wydmy na wyschniętym, pobielałym drewnie ruin miasteczka Świętego Gaju.
Gwizdał na przesłuchaniach pośród opuszczonych dziedzińców.
Toczył strzępki papieru między kruszącymi się gipsowymi cudami świata.
Stukał tablicami, aż spadały i pokrywały się piaskiem.
Klikaklikaklika.
Wiatr tchnął na szkielet pudla projekcyjnego, przychylonego jak pijane na zapomnianym trójnogu.
Pochwycił luźny koniec błony i rozwijał go w ostatnim pokazie ruchomych obrazków, ciągnąc po piasku naderwaną lśniącą taśmę.
W szklanym oku pudła maleńkie figurki tańczyły szarpanymi ruchami, ożywając jedynie na moment…
Klikaklika.
Błona zerwała się i odfrunęła nad wydmami.
Klika… klik…
Korba kołysała się jeszcze przez chwilę i znieruchomiała.
Klik.
Sny Holy Woodu…