W przeciwległym końcu dormitorium skrzypnęły zawiasy drzwi, rozległ się łomot ciężkich buciorów o nagie deski podłogi. Horace uniósł się na łokciu i jęknął bezgłośnie.
Między równiutkimi rzędami idealnie posłanych łóżek kroczyli ku niemu Bryn, Aida i Jerome. Byli to trzej uczniowie drugiego roku, którzy najwyraźniej uznali za swój życiowy cel, by przemienić życie Horace’a w koszmar. Szybko zerwał się na równe nogi — jednak nie dość szybko.
— Kto ci pozwolił wylegiwać się na łóżku? — wrzasnął Aida. — A może była już komenda „do łóżek”, a ja nic nie usłyszałem?
Bryn i Jerome wyszczerzyli zęby w uśmiechu. Bardzo przypadła im do gustu niewybredna ironia Aldy. Jego docinki trudno było uznać za oryginalne, lecz brak inwencji w dziedzinie doboru słów chłopak nadrabiał groźnym tonem.
— Dwadzieścia pompek! — rozkazał Bryn. — Wykonać! Horace zawahał się przez moment. Tak naprawdę przerastał wzrostem ich wszystkich. Gdyby doszło do bójki, z pewnością rozłożyłby na łopatki każdego ze swych prześladowców. Tylko że ich było trzech. Ponadto mieli za sobą tradycję, sięgającą niepamiętnych czasów. Od zawsze uczniowie drugiego roku w ten właśnie sposób traktowali pierwszoroczniaków; już sobie wyobrażał, jak wyśmialiby go koledzy z klasy, gdyby poskarżył się któremuś z nauczycieli. Nikt nie lubi maminsynków — powiedział sobie w duchu, schylając się, by wykonać polecenie. Jednak Bryn spostrzegł tę chwilę ociągania, może nawet błysk buntu w oczach ofiary.
— Trzydzieści pompek! — wrzasnął. — Natychmiast! Choć jego muskuły buntowały się, Horace wyciągnął się jak długi na podłodze i zaczął robić pierwszą pompkę. Natychmiast poczuł na plecach czyjąś stopę przygniatającą go do podłogi, z której próbował się podnieść na wyprostowanych ramionach.
— No, ruszaj się, dzidziusiu! — teraz odezwał się Jerome. — Włóż w to trochę wysiłku!
Horace z najwyższym trudem wyprostował wreszcie ramiona. Jerome opanował do perfekcji umiejętność wywierania właściwego nacisku. Jeszcze trochę, a Horace w żadnym wypadku nie zdołałby się dźwignąć z podłogi. Jednak gdy chłopak zaczął z powrotem opuszczać się ku ziemi, drugoroczny dalej przyciskał go stopą. W ten sposób ćwiczenie było jeszcze trudniejsze. Opuszczając tułów, musiał jednocześnie stawiać opór naciskowi z góry, w przeciwnym razie uderzyłby mocno o deski. Z głuchym stęknięciem wykonał pierwszą pompkę i zaczął drugą.
— Nie płacz, dzidziusiu! — krzyknął na niego Alda. Zainteresował się teraz posłaniem pierwszoroczniaka. — Nie pościeliłeś dziś rano łóżka? — wydarł się na Horace’a, który, stękając pod naciskiem stopy Jerome’a, zdołał tylko wydusić z siebie nieokreślony jęk. — Co takiego? Co? — Alda schylił się tak nisko, że jego twarz znalazła się w odległości zaledwie kilku centymetrów od twarzy Horace’a. — Co tam mamroczesz, dzidziusiu? Mów głośniej!
— Tak… proszę pana — wysapał Horace. Aida z przesądną emfazą pokręcił głową.
— Chyba raczej „nie, proszę pana”! — rzekł, wyprostowując się. — Patrzcie na jego wyrko. Wygląda jak chlew!
Oczywiście, tam gdzie Horace upadł na łóżko, poście| była lekko zmięta. Wystarczyłoby jednak ją przygładzić, żeby znów wyglądała porządnie. Rozradowany Bryn złapał w lot, o co chodziło Aldzie. Podszedł do łóżka i przewrócił je, zrzucając materac, pościel oraz poduszki na ziemię. Alda przyłączył się do niego, odrzucając kopniakiem koc daleko przed siebie.
— Pościelisz je na nowo! — wrzasnął. Potem coś błysnęło w jego oku, podszedł do następnego łóżka, i też zrzucił z niego pościel i materac. — Pościelisz je wszystkie jeszcze raz! — krzyknął, zachwycony nowym pomysłem. Bryn, uśmiechnięty od ucha do ucha, pomógł mu zrzucić pościel ze wszystkich dwudziestu łóżek, rozwalając koce, poduszki i materace po całej sypialni. Horace, który wciąż wykonywał swoje trzydzieści pompek, zazgrzytał zębami. Oczy piekły go od zalewającego je potu; przestał widzieć wyraźnie.
— O, dzidziuś płacze! — usłyszał zawodzenie Jerome’a. — Idź do domciu i wypłacz się mamusi!
Z całej siły przycisnął nogą plecy Horace’a, rozpłaszczając go na podłodze.
— Dziecko nie ma mamusi — użalił się Aida. — Dziecko jest sierotką. Mamusia uciekła z marynarzem.
Jerome znów pochylił się nad nim.
— Naprawdę, dzidziusiu? — syknął. — Mamusia zostawiła cię?
— Moja matka nie żyje — warknął Horace. Rozgniewany, zaczął się podnosić, ale stopa Jerome’a przycisnęła tym razem jego kark aż do podłogi. Horace dał za wygraną.
— Oj, oj, jakie to smutne — stwierdził Aida, a dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem. — A teraz posprzątaj ten chlew, bo inaczej znowu sobie pobiegasz.
Wyczerpany Horace leżał jeszcze, gdy trzej prześladowcy wybiegali z pokoju, przewracając po drodze szafki jego kolegów i rozsypując ich rzeczy. Zamknął oczy, do których wciąż wciskały się krople słonego potu.
— Nienawidzę tego miejsca — jęknął głosem stłumionym przez nieoheblowane deski podłogi.
Rozdział 10
Czas, żebyś dowiedział się, jakiej broni będziesz używać — oświadczył Halt.
Zjedli śniadanie na długo przed wschodem słońca, a potem mężczyzna poprowadził Willa do lasu. Szli przez około pół godziny, po drodze zwiadowca pokazywał Willowi, jak należy prześlizgiwać się z jednej plamy cienia do drugiej, czyniąc przy tym możliwie najmniej hałasu. W dziedzinie krycia się Will radził sobie nieźle, co Halt zdążył zauważyć już wcześniej, musiał się jednak jeszcze sporo nauczyć, by osiągnąć poziom umiejętności godny zwiadowcy. Halt był jednak zadowolony z czynionych przez niego postępów. Chłopak rozwijał się bardzo szybko — zwłaszcza, kiedy chodziło o tego rodzaju umiejętności praktyczne.
Nieco inaczej rzecz się miała, gdy przychodziło do zadań mniej ekscytujących, takich jak odczytywanie lub rysowanie mapy. Will miał skłonność do pomijania szczegółów, które uważał za nieistotne, aż w pewnej chwili, nie bez przekąsu w głosie, Halt uświadomił mu: — Jeżeli kiedyś ci się zdarzy, że będziesz opracowywał marszrutę dla ciężkiej kawalerii, informacja o tym, że po drodze płynie strumień, może okazać się niepozbawiona znaczenia.
Teraz jednak zajmowali się ćwiczeniami praktycznymi. Gdy wyszli na polanę, Halt rzucił na ziemię niewielkie podłużne zawiniątko, skryte dotąd pod jego płaszczem.
Will spoglądał na nie z powątpiewaniem. Słowo „broń” przywodziło mu na myśl miecze, topory bojowe i maczugi — broń, jaką walczyli rycerze. Na pierwszy rzut oka można było się zorientować, że w tym pakunku nie było niczego takiego.
— Co to za broń? Czy używamy mieczy? — spytał Will, wciąż wpatrując się w zawiniątko.
— Najważniejszą bronią zwiadowcy jest tajemnica, cisza i umiejętność krycia się — oświadczył sentencjonalnie Halt. — Czasem jednak zawodzą, a wówczas trzeba walczyć.
— I do tego służą nam miecze? — spytał jeszcze raz Will z nadzieją w głosie.
Halt przyklęknął, by rozwinąć pakunek.
— Nie. Do tego służy nam łuk — oznajmił, kładąc broń u stóp Willa.
W pierwszej chwili chłopak był rozczarowany. Przecież łuk to zwykła rzecz, każdy posługuje się nim podczas polowania. Łuk to raczej narzędzie, nie broń. Jako małe dziecko sam zrobił całe mnóstwo łuków ze sprężystych gałęzi. Halt milczał, więc Will przyjrzał się łukowi dokładniej. Dopiero teraz zauważył, że nie była to zwykła wygięta gałąź.
Ten łuk nie przypominał żadnego łuku, jaki Will dotąd widział. Jego łęczysko było zakrzywione, tak jak w innych łukach, ale na końcach wyginało się w przeciwnym kierunku. Jak większość mieszkańców królestwa Will przyzwyczajony był do łuków prostych — o długim drzewcu i na całej linii wygiętym w tę samą stronę.