— Przestań być taki niemiły — powtórzył George. Horace poczerwieniał na twarzy i odwrócił się do ucznia Szkoły Skrybów.
— Pilnuj swego języka, mały! — wrzasnął. — Rozmawiasz z rycerzem!
— Z czeladnikiem, który może kiedyś zostanie rycerzem — poprawił go znów Will, kładąc nacisk na słowo „czeladnik”.
Horace poczerwieniał jeszcze bardziej i rzucił mu wściekłe spojrzenie. Will spiął się w sobie, czując, że zaraz zostanie zaatakowany. Jednak coś w oczach Willa i jego zdecydowana postawa powstrzymały Horace’a. Will nigdy dotąd nie zachowywał się tak wyzywająco. W przeszłości, kiedy mu groził, widział w jego oczach tylko strach. Natomiast teraz dostrzegł determinację i pewność siebie, co zbiło go z tropu.
Tak więc zamiast tego zajął się Georgem. Pchnął go mocno w pierś.
— Tu masz coś niemiłego! — rzucił, gdy wysoki chudzielec zachwiał się i zaczął młócić ramionami powietrze, próbując odzyskać równowagę. Przy okazji musnął ręką Wyrwij a. Wystraszony konik, który dotąd spokojnie skubał trawę, wspiął się na tylne nogi, naciągając wodze.
— Spokojnie, Wyrwij — powiedział Will, a kucyk natychmiast przestał wierzgać. Teraz jednak uwagę Horace^ przykuło zwierzę, którego dotąd nie zauważył. Podszedł do konika i przyjrzał się jego kudłatej postaci.
— A to co znowu? — spytał z udawanym niedowierzaniem. — Kto tu przyprowadził to wielkie, brzydkie psi-sko?
Will zacisnął pięści.
— To mój koń — wyjaśnił spokojnie. Mógł znieść docinki Horace’a dotyczące swojej osoby, ale nie zamierzał pozwolić, by ten osiłek obrażał jego ulubieńca.
Horace ryknął śmiechem.
— To ma być koń? To nie jest żaden koń! W naszej szkole jeździmy na prawdziwych koniach, nie jakichś kudłatych kundlach! W dodatku coś mi się zdaje, że przydałoby się go porządnie wykąpać! — zmarszczył nos, udając, że obwąchuje Wyrwija.
Zwierzak spojrzał z ukosa na Willa. Co to za prostak? — pytały jego oczy. Wówczas Will, starannie pilnując się by na jego twarzy nie pojawił się złośliwy uśmiech stwierdził niedbałym tonem:
— To jest koń zwiadowcy. Tylko zwiadowca może go dosiąść.
Horace znów wybuchnął głośnym śmiechem.
— Moja babka mogłaby dosiąść tego pokurcza!
— Może by mogła, kto wie? — zgodził się Will. — Ale założę się, że ty nie dasz rady.
Nim zdążył wypowiedzieć te słowa, Horace już odwiązywał wodze. Wyrwij popatrzył na Willa i chłopiec przysiągłby, że konik nieznacznie skinął głową.
Horace bez trudu wskoczył na grzbiet Wyrwija. Kucyk ani drgnął.
— Łatwizna! — napuszył się Horace, a potem uderzył piętami w bogi Wyrwija. — Rusz się, piesku! Pobiegamy sobie.
Will dostrzegł, jak wszystkie mięśnie tułowia i nóg Wyrwija spinają się, a w następnej sekundzie kucyk wyskoczył w powietrze na wszystkich czterech nogach, skręcił się gwałtownie, opadł na przednie kopyta i wyrzucił zad w powietrze.
Przez kilka chwil Horace unosił się w powietrzu niczym ptak. Wylądował z głośnym łoskotem na plecach, wzbijając chmurę kurzu. George i Alyss z niedowierzaniem, ale i zachwytem, przyglądali się, jak oszołomiony i zaskoczony osiłek próbuje dojść do siebie. Jenny w pierwszym odruchu chciała podejść i sprawdzić, czy nic mu się nie stało, ale zatrzymała się w pół kroku, zagryzając usta. Horace sam się prosił o to, co go spotkało — pomyślała.
Być może istniał jeszcze cień, malutki cień szansy, że na tym się skończy. Jednak Will nie mógł powstrzymać pokusy, by mieć ostatnie słowo.
— Może powinieneś poprosić swoją babkę o kilka lekcji jazdy konnej — zaproponował z kamienną twarzą. George i Alyss zdołali zachować powagę, ale Jenny niestety zachichotała, nim zdążyła się opanować.
W jednej chwili Horace zerwał się na nogi z twarzą pociemniałą od gniewu. Rozejrzał się szybko dookoła, ujrzał leżącą na ziemi odłamaną gałąź jabłoni, chwycił ją i uniósł nad głowę, rzucając się w kierunku Wyrwija.
— Ja ci pokażę, przeklęta bestio! — wrzasnął wściekle i wymierzył potężny cios. Konik odskoczył na bok, unikając uderzenia, a nim Horace zdołał znów unieść gałąź, Will skoczył na niego.
Wylądował na plecach Horace’a z takim impetem, że obaj runęli na ziemię. Tarzali się przez chwilę, mocując się ze sobą. Wyrwij, widząc swego pana w niebezpieczeństwie, rżał nerwowo i wspinał się na zadnie nogi.
Waląc na oślep, Horace w pewnym momencie trafił Willa w ucho. Zaraz potem Willowi udało się oswobodzić prawą rękę i z całej siły walnąć Horace’a w nos.
Po twarzy większego z chłopców pociekła krew. Trzy miesiące treningu u Halta sprawiły, że mięśnie Willa stwardniały i nabrały krzepy. Jednak i Horace przez ten czas nie próżnował. Walnął przeciwnika w brzuch tak potężnie, że Will stracił oddech i stęknął głucho.
Horace dźwignął się wówczas na nogi, ale Will ruchem wyuczonym od Halta podciął go, więc przyszły rycerz znów runął na ziemię.
„Zawsze uderzaj pierwszy” — tę zasadę Halt wbijał mu do głowy podczas długich godzin spędzonych na ćwiczeniu walki wręcz. Toteż gdy tamten znów wylądował na plecach, Will rzucił się na niego, próbując przygwoździć jego ramiona kolanami.
Jednak wówczas poczuł, że ktoś żelazną ręką chwyta go za kołnierz i unosi w powietrze, niczym rybę złowioną na haczyk, nie zważając na jego wyrywanie się i protesty.
— Co tu się dzieje, wy łobuzy? — rozległ się donośny, gniewny głos koło jego ucha.
Will wykręcił głowę i zorientował się, że rozdzielił ich sam sir Rodney, Mistrz Szkoły Rycerskiej. Rosły wojownik był najwyraźniej bardzo zagniewany. Horace dźwignął się i stanął na baczność. Sir Rodney puścił kołnierz Willa; uczeń zwiadowcy upadł na ziemię jak worek kartofli. W następnej chwili także i on stanął wyprostowany.
— Dwaj czeladnicy — zagrzmiał sir Rodney — którzy tłuką się jak najgorsza hołota i psują święto! Co gorsza, jeden z nich to uczeń mojej szkoły!
Will i Horace stali ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— No, mów, Horace. Co tu się wyprawia?
Horace przestąpił z nogi na nogę i poczerwieniał. Nie odpowiedział, więc sir Rodney zwrócił się do Willa.
— W takim razie ty mi powiedz, czeladniku zwiadowcy! O co wam poszło?
Will zawahał się.
— Pobiliśmy się i tyle, panie — wymamrotał.
— To sam widzę! — krzyknął Rodney. — Nie jestem aż takim durniem!
Czekał jeszcze przez chwilę, myśląc, że któryś z chłopców coś powie na swoje wytłumaczenie. Jednak obaj milczeli. Sir Rodney westchnął ciężko. Ech, ci chłopcy, jeśli nie plączą się pod nogami, to się biją. A jak się nie biją, to albo kradną, albo coś psują.
— No, dobra — odezwał się wreszcie. — Koniec bójki, podajcie sobie ręce na zgodę.
Zawiesił głos, a ponieważ żaden z chłopców nie ruszył się, ryknął głosem, jakiego używał wydając komendy na placu ćwiczebnym:
— WYKONAĆ!
Will i Horace niechętnie podali sobie dłonie. Jednak gdy Will spojrzał w oczy Horace’a, pojął, że jego przeciwnik wcale nie uważa sprawy za załatwioną.
Skończymy innym razem — mówiło gniewnie spojrzenie Horace’a.
Kiedy tylko zechcesz — odpowiedziały mu oczy ucznia zwiadowcy.
Rozdział 17
Gdy Will i Halt wracali stępa z lasu, pola pokryte były grubą warstwą pierwszego tej zimy śniegu.
Minęło sześć tygodni od konfrontacji podczas Dnia Plonów, a spór z Horacem nadal pozostał nierozstrzygnięty. Po prostu nie nadarzyła się po temu okazja, obaj mieli mnóstwo zajęć, a ich drogi rzadko się krzyżowały.