— Właśnie od niego — potwierdził Halt niebezpiecznie niskim głosem. Solny Piotr rozejrzał się wokół.
— No dobrze — stwierdził. — A gdzie on jest?
— To ja jestem Halt! — zagrzmiał na niego zwiadowca, krzycząc mu prosto w twarz. Stary wieśniak znów cofnął się o parę kroków. Szybko jednak doszedł do siebie i stanowczo pokręcił głową.
— Nie, nie, nie — powiedział. — Nie możecie nim być, panie. Przecie zwiadowca Halt jest wzrostu dwóch mężczyzn i w barach taki sam szeroki. Toć to olbrzym, panie! Niepokonany, w boju nieustraszony, ot co. Nie może być, żebyście to wy nim byli, panie.
Halt odwrócił się, starając opanować gniew. Will natomiast bawił się coraz lepiej.
— Ja… jestem… Halt — wycedził zwiadowca z naciskiem, by Solny Piotr nie miał ani cienia wątpliwości. — Kiedy byłem młodszy, byłem wyższy i szerszy w barach. Teraz jednak się skurczyłem — patrzył groźnie wieśniakowi prosto w oczy. — Zrozumiałeś?
— Skoro tak powiadacie… — Solny Piotr zawiesił głos. Wciąż nie wierzył zwiadowcy, ale w jego oczach dostrzegł groźny błysk, dający do zrozumienia, że dalszy spór mógłby się dla niego źle skończyć.
— Wyśmienicie — stwierdził Halt lodowatym tonem. — Otóż powiesz baronowi, że Halt i Will…
Solny Piotr miał właśnie zadać następne pytanie, ale Halt położył mu dłoń na ustach, a drugą ręką wskazał chłopca, stojącego obok Wyrwija.
— To jest Will. — Solny Piotr gorliwie skinął głową; dłoń zwiadowcy była mocno zaciśnięta na jego twarzy, co skutecznie zapobiegło dalszym pytaniom. — Powiedz mu, że Halt i Will są na tropie odyńca — ciągnął zwiadowca. — Kiedy znajdziemy jego kryjówkę, powrócimy do zamku. Tymczasem, niech baron zbierze swych ludzi i przygotuje się na łowy jutro rano. Z wolna cofnął rękę, odejmując ją od ust wieśniaka.
— Zapamiętałeś wszystko? — spytał. Solny Piotr skwapliwie skinął głową.
— W takim razie powtórz — nakazał mu Halt.
— Iść do zamku, powiedzieć strażnikowi przy bramie, że jest wiadomość od pana… Haka… dla barona. Powiedzieć, że jesteście, panie… że Halt… i on… ten, Will… są na tropie odyńca i szukają jego kryjówki. Powiedzieć, coby gotowali się jutro na łowy.
— Dobrze — stwierdził Halt. Skinął w stronę Willa i obaj wskoczyli na siodła. Solny Piotr stał pośrodku drogi i spoglądał na nich. — No, ruszaj! — zawołał Halt.
Wieśniak uszedł parę kroków, lecz gdy uznał, że dzieli ich już bezpieczna odległość, odwrócił się i zawołał do zwiadowcy o posępnym obliczu:
— Wcale wam nie wierzę, panie, nic a nic! Nie ma tak, żeby człek się z wiekiem tyle skurczył!
Halt westchnął ciężko i skierował swojego konia w stronę lasu.
Rozdział 19
Jechali stępa w zapadającym zmroku, przechyleni w siodłach, by łatwiej śledzić trop dzika.
Przyznać trzeba, że nie było to trudne. Potężne cielsko pozostawiło w śniegu głębokie wyżłobienie, zresztą nawet latem nietrudno byłoby odnaleźć jego ślad. Odyniec najwyraźniej był rozjuszony, uderzał kłami w drzewa, deptał poszycie, pozostawiając widoczne oznaki zniszczenia.
— Halt? — spytał trochę niepewnie Will, gdy ujechali już około pół mili gęstym lasem.
— Hm? — mruknął zwiadowca bez zainteresowania.
— Po co trudzić barona? Czy nie moglibyśmy ustrzelić tego dzika z naszych łuków?
Halt pokręcił głową.
— Jest na to zbyt wielki, Willu. Świadczą o tym rozmiary śladów. Trzeba by z pół tuzina strzał, żeby go położyć trupem, a i wówczas nie padłby od razu. Gdy ma się do czynienia z taką bestią, trzeba się mieć na baczności.
— Jak więc to się robi?
Halt rzucił okiem w jego stronę.
— Jasne, przecież nigdy nie widziałeś prawdziwego polowania…
Will potrząsnął głową. Halt powstrzymał konia, by wyjaśnić chłopcu, w czym rzecz; Will zatrzymał Wyrwi-ja u jego boku.
— Po pierwsze — zaczął zwiadowca — do tego potrzebne są psy. Bowiem jest jeszcze drugi powód, dla którego nie możemy po prostu go dopaść i ustrzelić z łuków. Prawdopodobnie, gdy go znajdziemy, skryje się w jakimś gąszczu, w krzakach czy zagajniku, gdzie nie zdołamy się bezpiecznie dostać. Natomiast psy wypłoszą go z kryjówki, wokół której będzie już czekać krąg myśliwych z oszczepami.
— Którymi będą w niego ciskać? — spytał Will.
— Nie, o ile mają choć trochę oleju w głowie — odpowiedział Halt. — Oszczep na dzika ma ponad dwa metry długości i zakończony jest dwusiecznym, długim grotem z rodzajem poprzecznego jelca u nasady. Idzie o to, żeby odyniec ruszył na oszczepnika, szarżując. Ten wówczas zatyka drzewce w ziemię i nachyla oszczep tak, by zwierz nadział się na ostrze. Poprzeczny jelec służy temu, by powstrzymać impet dzika, w przeciwnym razie oszczep mógłby przejść na wylot, a ranna bestia dopadłaby myśliwego.
Will nie był zachwycony.
— Brzmi to niebezpiecznie. Zwiadowca skinął głową.
— Bo jest niebezpieczne. Jednak ludzie tacy jak baron i sir Rodney oraz inni rycerze uwielbiają podobne zabawy. Za żadne skarby nie wyrzekliby się polowania na odyńca, skoro nadarza się okazja.
— A ty? — zaciekawił się Will. — Też będziesz miał oszczep?
Halt pokręcił głową.
— Nie, będę siedział sobie na grzbiecie Abelarda — odparł — a ty na grzbiecie Wyrwija. A to na wypadek, gdyby dzik przebił się przez krąg myśliwych lub gdyby był tylko raniony i uciekł.
— Ale co zrobimy, kiedy tak się stanie?
— Dopadniemy go, nim znów skryje się w gąszczu — oznajmił Halt ponuro. — I wtedy rzeczywiście ustrzelimy go z naszych łuków.
Następnego dnia była sobota, toteż po śniadaniu uczniowie Szkoły Rycerskiej mieli czas wolny, który mogli spędzić, jak tylko chcieli. Co do Horace’a, oznaczało to zazwyczaj usilne starania, by schodzić z oczu Aldzie, Brynowi i Jerome’owi. Wkrótce jednak prześladowcy zorientowali się, że chłopak próbuje im uciec, toteż zazwyczaj czekali na niego u wyjścia z sali jadalnej. Gdy tego ranka wyszedł na plac manewrowy, ujrzał, że już tam są z niewróżącymi nic dobrego, szyderczymi uśmiechami na twarzach. Zawahał się, ale było już zbyt późno, żeby zawrócić. Powłócząc nogami, ruszył w ich stronę.
— Horace! — drgnął, gdy ktoś z tyłu zawołał go po imieniu. Odwrócił się i zobaczył sir Rodneya, który teraz spoglądał z dziwnym wyrazem twarzy ku trzem kadetom, oczekującym na dziedzińcu. Horace zastanawiał się nieraz, czy mistrz wie o prześladowaniach, jakich systematycznie padał ofiarą, ale przypuszczał, że raczej tak. Pewnie chodziło o zahartowanie młodszych uczniów Szkoły Rycerskiej.
— Tak jest! — krzyknął, zastanawiając się jednocześnie, czym zawinił. Jednak rysy Rodneya nie wyrażały gniewu, przeciwnie; uśmiechał się do młodzieńca i wyglądał na bardzo zadowolonego z jakiejś przyczyny.
— Spocznij, Horace. W końcu to sobota. Byłeś kiedyś na polowaniu?
— Ee… nie, panie — choć sir Rodney pozwolił mu przyjąć swobodniejszą postawę, wciąż prężył się na baczność.
— Pora, żebyś zobaczył, jak to się odbywa. Zgłoś się do zbrojowni po oszczep na dziki i nóż myśliwski, niech Ulf wyda ci konia, a za dwadzieścia minut masz się do mnie zgłosić.
— Tak jest! — wykrzyknął Horace, a sir Rodney zatarł ręce. Wyraźnie był w znakomitym humorze.
— Zdaje się, że Halt i jego czeladnik wytropili dla nas odyńca. Mamy okazję się zabawić! — uśmiechnął się zachęcająco do Horace’a i odszedł, by zająć się własnym ekwipunkiem. Gdy chłopak rozejrzał się po dziedzińcu, spostrzegł, że Aida, Bryn i Jerome znikli bez śladu. Gdyby zastanowił się przez chwilę, czemu trzej złośliwcy woleli nie pokazywać się na oczy sir Rodneyowi, może doszedłby do jakichś wniosków, teraz jednak myśli jego zaprzątnęło coś innego, zastanawiał się bowiem, co go czeka podczas polowania na dzika.