Późnym rankiem prowadzeni przez Halta myśliwi dotarli w okolicę kryjówki odyńca.
Bestia zaszyła się w gęstych zaroślach pośród lasu. Halt i Will znaleźli kryjówkę poprzedniego wieczoru, tuż przed zapadnięciem nocy.
Gdy łowcy dotarli już blisko, Halt dał znak, a wówczas baron i jego rycerze zsiedli z koni, pozostawiając je pod opieką jednego ze stajennych. Ostatnie sto metrów wszyscy przebyli pieszo. Tylko Halt i Will pozostali w siodłach.
Oddział liczył piętnastu myśliwych, każdy z nich uzbrojony był w oszczep, dokładnie taki, jaki poprzedniego dnia Halt opisał Willowi. Kiedy znaleźli się już niedaleko kryjówki dzika, rozproszyli się, otaczając ją kręgiem. Will zdziwił się nieco, widząc pośród nich Horace’a, bowiem wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy byli pełnoprawnymi rycerzami. Tylko jego towarzysz z sierocińca był pośród myśliwych jedynym uczniem.
Kiedy podeszli już blisko, Halt uniósł rękę, dając w ten sposób znak pozostałym, by się zatrzymali. Zmusił Abelarda do kłusu i podjechał ku Willowi. Wyrwij zachowywał się niespokojnie, wyczuwał w powietrzu dzika.
— Pamiętaj — rzekł zwiadowca do Willa półgłosem — jeśli będziesz musiał strzelać, celuj w punkt tuż pod lewą łopatką. Strzał prosto w serce to twoja jedyna szansa, by powstrzymać szarżującego dzika.
Will skinął głową i nerwowo oblizał wargi. Wyciągnął dłoń i poklepał Wyrwija po szyi. Konik potrząsnął głową w odpowiedzi na dotknięcie swojego pana.
— I trzymaj się blisko barona — przypomniał mu Halt, nim ruszył na swoje miejsce po przeciwnej stronie kręgu myśliwych.
Wystawiał się w ten sposób na największe niebezpieczeństwo, ponieważ towarzyszył najmniej doświadczonym myśliwym, czyli tym, którzy najłatwiej mogli popełnić błąd. Gdyby dzik tam właśnie przebił się przez krąg łowców, do niego należałoby dogonienie bestii i jej uśmiercenie. Willowi wskazał miejsce obok barona i najwytrawniej szych myśliwych, gdzie niebezpieczeństwo było najmniejsze. Tym samym chłopak znalazł się również obok Horace’a. Sir Rodney wyznaczył uczniowi Szkoły Rycerskiej miejsce pomiędzy sobą a baronem. Przecież było to pierwsze polowanie, w jakim chłopak miał uczestniczyć, i Mistrz Sztuk Rycerskich nie zamierzał go narażać; chodziło o to, by patrzył i uczył się, a jeśli dzik wybiegłby w ich stronę, miał pozwolić działać baronowi lub sir Rodneyowi.
Horace zerknął w stronę Willa, ich spojrzenia spotkały się. Jednak tym razem nie było w nich wrogości. Mało tego, Horace obdarzył czeladnika zwiadowcy nieco wymuszonym półuśmiechem. Will zdał sobie sprawę, widząc jak Horace oblizuje wargi, że i tamten boi się, nie mniej niż on sam.
Halt dał kolejny znak i krąg myśliwych zaczął zbliżać się do zarośli. Gdy pierścień zacieśniał się, Will stracił z oczu swojego nauczyciela oraz pozostałych myśliwych, którzy znajdowali się po drugiej stronie kępy drzew. Niespokojne zachowanie Wyrwija świadczyło o tym, że bestia nadal spoczywa w swej kryjówce. Jednak konik był świetnie wyszkolony, kroczył więc posłusznie do przodu, łagodnie popędzany przez swojego pana.
Z gąszczu dobiegł naraz gardłowy ryk, tak potworny, że Willowi włosy stanęły na głowie. Nigdy przedtem nie słyszał odgłosu, jaki wydaje rozwścieczony odyniec. Było to coś pomiędzy chrząknięciem a wrzaskiem, tak dojmującym, że myśliwi zatrzymali się na chwilę.
— Jest tam, jest! — zawołał podekscytowany baron radośnie. — Miejmy nadzieję, że wybiegnie prosto na nas, nie, chłopaki?
Will nie był całkiem pewien, czy życzył sobie, żeby odyniec zdecydował się na szarżę po ich stronie zarośli. Nie, lepiej niech wyskoczy na tamtych…
Jednak zarówno baron, jak i sir Rodney szczerzyli zęby w uśmiechu, niczym uczniacy, cieszący się na dobrą zabawę. Trzymali oszczepy w pogotowiu i najwyraźniej byli zachwyceni, tak właśnie, jak zapowiadał Halt. Szybkim ruchem Will zsunął łuk z ramienia i założył strzałę. Musnął palcem grot, by upewnić się, że jego ostrze się nie stępiło. Zaschło mu w gardle. Miał wrażenie, że gdyby ktoś go teraz o coś spytał, nie zdołałby wykrztusić ani słowa.
Psy szarpały się na napiętych smyczach, a odgłos ujadania niósł się echem po lesie. Ich szczekanie zaalarmowało odyńca. Teraz Will dostrzegł sylwetkę ogromnego zwierzęcia, które długimi kłami uderzało w pnie drzew.
Baron skinął na Berta, psiarczyka, by spuścił ogary z uwięzi.
Wielkie psy gończe puściły się pędem, przemknęły przez odkrytą przestrzeń i zaszyły się w zaroślach. Była to specjalna odmiana o potężnej budowie ciała, hodowana właśnie do łowów na grubego zwierza.
Zgiełk, jaki dobywał się z zarośli, był wprost nie do opisania. Do wściekłego ujadania psów dołączył mrożący krew w żyłach odgłos wydawany przez rozwścieczonego odyńca. Trzaskały gałęzie i pniaki młodych drzew. Wyglądało to tak, jakby cały zagajnik miał za chwilę wystrzelić w powietrze.
A potem nagle odyniec pojawił się na otwartej przestrzeni.
Szarżował prosto na środek półkola łowców, dokładnie w połowie drogi między Willem a Haltem. Ze wściekłym rykiem odrzucił na bok jednego z psów, który wpił się zębami w jego skórę, przez moment stał bez ruchu, a potem ruszył na myśliwych z całym impetem i oszałamiającą prędkością.
Młody rycerz, który stał na drodze zwierza, nie wahał się ani przez chwilę. Przykląkł na jedno kolano, wbijając drzewce oszczepu w ziemię i nastawiając lśniący grot w kierunku szarżującej bestii.
Odyniec nie miał już odwrotu. Nadział się w pędzie na ostrze, rzucił się gwałtownie, rycząc z bólu i wściekłości i próbując uwolnić się od śmiercionośnego oszczepu. Jednak młody myśliwy trzymał mocno drzewce, przyciskając je ku ziemi, by rozjuszona bestia nie mogła go wyszarpnąć.
Will ze zgrozą przyglądał się tej scenie; drzewce w pewnej chwili ugięło się niczym łuk pod ciężarem pędzącego odyńca, potem jednak wyostrzony grot przebij serce zwierzęcia i było po wszystkim.
Wydawszy z siebie ostatni ryk, potężny odyniec padł na bok, nieżywy.
Pokryty skudlonym włosiem trup był niemal wielkości konia, nabity potężnymi mięśniami; po obu stronach potwornego pyska sterczały długie, mordercze kły. Widać było na nich ślady ziemi, którą rył w furii, i krew przynajmniej jednego z psów.
Will wzdrygnął się, spoglądając na zabite zwierzę. Mam nadzieję — pomyślał — że nieprędko będę miał do czynienia z czymś podobnym.
Rozdział 20
Myśliwi zgromadzili się wokół młodego rycerza, który położył dzika, gratulując mu i poklepując po plecach. Baron Arald także ruszył ku triumfatorowi, przystanął jednak obok siedzącego na Wyrwiju Willa.
— Nieprędko ujrzysz drugiego odyńca tej wielkości, Willu — odezwał się do chłopca ochrypłym głosem. — Szkoda, że nie wybiegł na nas. Sam chciałbym mieć takie trofeum — rzucił i ruszył dalej w stronę sir Rodneya, który dołączył już do grupy wojowników, podziwiających zabitego odyńca.
Po raz pierwszy od długich tygodni Will znalazł się sam na sam z Horace’em. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia, żaden z chłopców nie mógł zdecydować się, by uczynić pierwszy krok. Horace, wciąż pod wrażeniem wypadków tego ranka, z sercem nadal bijącym od lęku jaki poczuł na widok szarżującej bestii, miał ochotę podzielić się swymi emocjami z Willem. W świetle tego, co właśnie ujrzeli, ich dziecinne spory nie miały znaczenia, a przy tym wstyd mu było z powodu tego, jak się zachował podczas ich poprzedniego spotkania. Nie potrafił jednak znaleźć słów, by wyrazić, co myśli, a w zaciętych rysach Willa nie dostrzegł zachęty, wzruszył więc lekko ramionami i odwrócił się, by również pogratulować młodemu myśliwemu. W tej samej chwili Wyrwij zesztywniał, nastawił uszu i cicho zarżał. Will spojrzał w stronę zarośli i zdrętwiał z przerażenia. Tuż u ich skraju stał drugi dzik — jeszcze większy od tego, który leżał teraz martwy w śniegu.