Nic więc dziwnego, że pod koniec wypełnionego po brzegi zajęciami dnia, Will po prostu nie miał siły wspiąć się po krętej drodze prowadzącej do Zamku Redmont i odszukać Horace’a, by z nim porozmawiać. Uznał, że prędzej czy później pojawi się jakaś okazja. Tymczasem po prostu miał nadzieję, że wyczyn Horace’a znajdzie uznanie w oczach sir Rodneya oraz pozostałych Mistrzów Szkoły Rycerskiej.
Niestety, w tym samym czasie, nad głową Horace’a zbierały się coraz ciemniejsze chmury.
Sir Rodney nie potrafił rozgryźć tego rosłego młodziana. Wydawało się, że niby posiada wszystkie cechy, jakich wymaga Szkoła Rycerska. Był odważny, bez wahania wykonywał rozkazy i wykazywał wyjątkowe uzdolnienia w posługiwaniu się bronią. Uczył się jednak nader miernie. Nie uważał podczas lekcji, cały czas był roztargniony Mało tego, instruktorzy podejrzewali, że przejawia nadmierną skłonność do bójek. Nikt z nauczycieli nie przyłapał go już więcej na gorącym uczynku, jednak często widywano na jego ciele siniaki i inne drobne uszkodzenia, a przy tym nie zaprzyjaźnił się z żadnym ze swoich kolegów, którzy wyraźnie go unikali. Wszystko razem składało się na obraz osobnika kłótliwego, nietowarzyskiego i leniwego, którego jedyną zaletą były szermiercze uzdolnienia.
Ważąc te fakty, Mistrz Szkoły z wielką niechęcią nabierał coraz większego przekonania, że będzie musiał z niej usunąć Horace’a. Wskazywało na to właściwie wszystko, a jednak instynkt przestrzegał Rodneya, że się myli. Być może wchodził tu w grę jakiś inny czynnik, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy?
W rzeczywistości były aż trzy takie czynniki i nosiły imiona: Alda, Bryn oraz Jerome. Kiedy zaś w myślach Mistrza ważyły się losy Horace’a, oni znów zdołali osaczyć swoją ofiarę.
Za każdym razem, gdy Horace usiłował się przed nimi ukryć, trzej starsi kadeci jakoś go odnajdowali. Nie było to trudne, dysponowali bowiem całą szpiegowską siatką informatorów zarówno w szkole, jak i poza nią. Donosiciele rekrutowali się spośród młodszych chłopców, którzy po prostu bali się trzech osiłków. Tym razem oprawcy dopadli Horace’a na tyłach zbrojowni, w ustronnym miejscu, które odkrył kilka dni wcześniej. Stał teraz przyparty do kamiennej ściany budynku przez trzech prześladowców. Każdy z nich miał w ręku gruby kij, ponadto Alda przerzucił przez ramię ciężki worek.
— Szukaliśmy cię, dzidziusiu — oznajmił Alda. Horace milczał. Spoglądał po kolei na każdego z nich, czekając na pierwszy ruch z ich strony.
— Dzidzia zrobił z nas głupków — oznajmił Bryn.
— Zrobił głupków z całej szkoły — uzupełnił Jerome. Horace mimo woli zmarszczył brwi, zaintrygowany ich słowami. Nie miał pojęcia, o czym mówili. Jednak następne zdanie wypowiedziane przez Aldę, wszystko wyjaśniło.
— Dzidziusia trzeba było ratować przed wielkim, niedobrym dzikiem — rzucił.
— Dzidzię uratował wszawy kurdupel, uczeń szpiega — dodał Bryn kpiącym tonem.
— I przez to okrył nas wszystkich niesławą — mówiąc to Jerome pchnął Horace’a jednocześnie w ramię, dociskając do kamiennego muru. Był czerwony na twarzy, rozgniewany i Horace wiedział, że przygotowuje się do czegoś wyjątkowo paskudnego. Zacisnął pięści, co Jerome dojrzał natychmiast.
— Nie wygrażaj mi, dzidziusiu! Pora, żeby dać ci nauczkę.
Postąpił do przodu, a Horace odwrócił się, by stawić mu czoła, i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że popełnił fatalny błąd. Ruch Jerome’a miał go zmylić. Rzeczywisty atak nastąpił ze strony Aldy, który, nim Horace zdążył cokolwiek zrobić, zarzucił mu na głowę ciężki jutowy wór i błyskawicznie zacisnął sznurek. W jednej chwili Horace stał się ślepy i bezradny.
Poczuł, jak sznur zaciska się wielokrotnie wokół jego ramion. A zaraz potem zaczęło się bicie.
Zachwiał się, nie mając jak osłaniać się przed gradem ciosów, zadawanych grubymi kijami. Uderzył o ścianę, a potem przewrócił się, nie mogąc złagodzić upadku związanymi rękami. Bili go wciąż po nieosłoniętej głowie, ramionach i nogach. Oprawcy wykrzykiwali przy tym litanię obelg:
— Niech cię teraz uratuje ten szpieg-wyskrobek! — Ośmieszyłeś nas wszystkich, dzidziusiu!
— Naucz się szanować dobre imię szkoły, dzidziusiu! Wił się, leżąc na ziemi, a kaźń nie ustawała. Na próżno usiłował uniknąć ciosów. Takiego lania jeszcze nigdy od nich nie dostał; tłukli go tak długo, aż wreszcie popadł w oszołomienie i przestał się ruszać. Wówczas każdy z nich walnął go jeszcze parę razy, a potem Aida ściągnął worek. Horace z trudem odetchnął świeżym powietrzem. Całe ciało, każda jego część pulsowała odrętwiającym bólem. Gdzieś z oddali doszedł go głos Bryna.
— Teraz pora na taką samą lekcję dla kurdupla-szpiega!
Dwaj pozostali roześmiali się i usłyszał odgłos oddalających się kroków. Jęknął cicho; marzył tylko o tym, żeby stracić świadomość, żeby zemdleć, zapaść się w mrok, którego litościwe ramiona przynajmniej na chwilę uwolniłyby go od bólu.
Nagle dotarł do niego sens słów Bryna, które jeszcze przed chwilą były dla niego pustym dźwiękiem. Teraz będą chcieli dopaść Willa. Za to, że uratował mu życie! Ocalił go i w ten sposób naraził się na bezlitosną zemstę tych trzech bezdusznych bydlaków.
Rozpaczliwym wysiłkiem woli odepchnął od siebie kojący mrok, jęcząc przez zęby, dźwignął się na kolana a potem wstał, dysząc ciężko. Zakręciło mu się w głowie, oparł się o mur. Przecież powiedział Willowi, że jeśli będzie kiedyś potrzebował przyjaciela, może na niego liczyć.
Nadszedł czas, by spełnić tę obietnicę.
Rozdział 22
Will ćwiczył strzelanie z łuku na łące za chatą Halka. Mierzył do czterech tarcz umieszczonych w różnych odległościach; chodziło o to, żeby trafiać za każdym razem w inną z nich, nigdy dwa razy z rzędu w tę samą. Ćwiczenie wyznaczył mu Halt, który następnie udał się w odwiedziny do barona, aby omówić z nim treść listu, jaki nadszedł od króla.
— Jeśli strzelasz dwa razy do tego samego celu — pouczył go na pożegnanie — odruchowo zaczynasz myśleć, że pierwszy strzał oddajesz jakby na próbę, żeby określić kierunek i wysokość. A tym sposobem nigdy nie nauczysz się strzelania instynktownego. Musisz trafić od razu, pierwszą strzałą.
Will wiedział, że jego nauczyciel ma rację, ale przez to ćwiczenie nie było ani trochę łatwiejsze. W dodatku, dla utrudnienia, Halt zarządził, że między poszczególnymi strzałami nie może upłynąć więcej niż pięć sekund.
Marszcząc brwi w skupieniu, wypuścił ostatnich pięć strzał. Jedna po drugiej utkwiły w tarczach. Już po raz dziesiąty tego ranka opróżnił kołczan. Skinął głową, zadowolony z siebie. Nie tylko za każdym razem trafił w cel, ale i większość jego pocisków znalazła się w wewnętrznym kręgu tarczy lub w samym jej środku. Poszło mu wyjątkowo dobrze: dowód na to, że bezustanne ćwiczenie prowadzi do oczekiwanych rezultatów. Oczywiście nie miał pojęcia, że jeśli nie liczyć członków korpusu zwiadowców, w całym królestwie niełatwo byłoby znaleźć równie dobrego łucznika, jak on. Nawet łucznicy królewskiej armii nie byli szkoleni, by strzelać tak prędko i celnie. Wpajano im raczej, by zwalniali cięciwy jednocześnie, zasypując gradem strzał siły przeciwnika. Tak więc trening łuczniczy królewskiej piechoty skupiał się raczej na koordynacji niż na celności.