— No cóż, dla mnie to honor. — Skłonił się lekko. Nie były to puste słowa, bowiem zaufanie ze strony mistrza stanowiło nie lada wyróżnienie. Gilan nadal darzył Halta ogromnym szacunkiem, podobnie zresztą jak większość zwiadowców.
— Zdaje mi się poza tym, że kawał zardzewiałego żelastwa, który nosisz przy boku, może być użyteczny w spotkaniu z tymi paskudami — stwierdził Halt. Decyzja rady zwiadowców, by pozwolić Gilanowi na kontynuowanie ćwiczeń szermierczych okazała się nader słuszna. Mało kto wiedział bowiem, że dzięki temu Gilan stał się jednym z najwytrawniejszych fechtmistrzów królestwa Araluen. — Co się zaś tyczy Willa — ciągnął Halt — nie doceniasz go. Jest bystry, odważny i już świetnie strzela. I co najważniejsze, szybko myśli. W gruncie rzeczy mój plan sprowadza się do tego, że jeśli natrafimy na ślady kalkarów, będziemy mogli posłać chłopaka po posiłki. W ten sposób będzie nam przydatny, a zarazem utrzymamy go z dala od niebezpieczeństwa.
Gilan podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Teraz, gdy Halt wyłożył mu swe zamiary, wydawało się, że to jedyny sensowny sposób postępowania. Po chwili spojrzał nauczycielowi w oczy i skinął głową na znak, że zrozumiał i zgadza się z jego tokiem myślenia. Zamierzał zająć się pakowaniem swoich rzeczy, tymczasem okazało się, że Will już zdążył się z tym uporać i przytroczył sakwy do jego siodła. Gilan uśmiechnął się do Halta.
— Masz słuszność — przyznał. — Rzeczywiście potrafi myśleć samodzielnie.
Chwilę później wszyscy trzej opuścili obozowisko, podczas gdy większość zwiadowców pozostała jeszcze, czekając na dokładne rozkazy. Postawienie armii Araluenu w stan gotowości bojowej nie było rzeczą prostą. Do zadań zwiadowców należała koordynacja działań mobilizacyjnych, następnie zaś pełnienie roli przewodników, by doprowadzić siły ze wszystkich pięćdziesięciu obszarów lennych do punktu zbornego na równinach Uthal. Jako że Halta i Gilana wyznaczono do tropienia kalkar, wojska z obszarów lennych Redmont oraz Meric musieli zorganizować i poprowadzić inni zwiadowcy.
Młody zwiadowca i czeladnik w milczeniu podążali za Haltern na południowy wschód; nawet nieznającą granic ciekawość Willa przytłaczała ponura wizja złowrogich potworów oraz ciężar ogromnej odpowiedzialności, związanej z zadaniem, jakie im wyznaczono. W wyobraźni chłopca wciąż na nowo pojawiały się porosłe gęstym futrem przerażające istoty o niedźwiedziej postaci i małpich rysach — stwory, które mogły okazać się niezwyciężone, nawet dla kogoś takiego jak Halt — z całym jego doświadczeniem i umiejętnościami.
W końcu jednak monotonia wędrówki rozproszyła te koszmary na jawie i Will zaczął zastanawiać się, jakie działania Halt zamierza przedsięwziąć — o ile miał już jakiś plan.
— Halt? — spytał nieco niepewnym głosem. — Gdzie twoim zdaniem kryją się kalkary?
Halt popatrzył na poważne oblicze siedzącego obok chłopaka. Przez cały dzień przemieszczali się w tempie przyjmowanym zazwyczaj przez zwiadowców podczas forsownego marszu — oznaczało to czterdzieści minut równomiernego galopu, spędzonych w siodle, a następnie dwadzieścia minut biegu truchtem obok konia. Dzięki temu wierzchowce mogły odpocząć od ciężaru jeźdźców, po czym następowało kolejne czterdzieści minut jazdy.
Co cztery godziny zatrzymywali się na godzinny wypoczynek; najpierw w pośpiechu spożywali skromny posiłek, złożony z suszonego mięsa, sucharów i owoców, po czym owijali się płaszczami, by zażyć nieco snu.
Podróżowali tak już od dłuższego czasu, toteż Halt uznał, że pora na dłuższy postój. Zeszli więc z drogi, kryjąc się wraz ze swymi końmi w pobliskim zagajniku. Tam puścili zwierzęta luzem, pozwalając im się paść.
— Najlepszym, co zdołałem wymyślić — oznajmił Halt w odpowiedzi na pytanie Willa — jest pomysł, by zacząć od ich kryjówki i sprawdzić, czy nie znajdują się gdzieś w pobliżu.
— To znaczy, że wiesz, gdzie mieści się ich kryjówka? — zdziwił się Gilan.
— Niezupełnie. Z raportów wynika jedynie, że należy ich szukać gdzieś na Samotnej Równinie, w pobliżu Kamiennych Fletni. Przeczeszemy tę okolicę i zobaczymy, co uda nam się znaleźć. Gdy będziemy już na miejscu, prawdopodobnie okaże się, że w pobliskich wioskach tu i ówdzie zginęła jakaś owca czy koza. Choć prawdę mówiąc, niełatwo będzie skłonić tubylców do zwierzeń. Mieszkańcy równiny nie są szczególnie rozmowni. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach.
— Co to za równina, o której mówicie? — spytał Will z ustami pełnymi przeżuwanych sucharów. — I co to takiego są te Kamienne Fletnie?
— Samotna Równina to rozległa płaska przestrzeń, na której rośnie zaledwie kilka drzew, porośnięta głównie wysoką trawą i usiana odłamkami skalnymi — wyjaśnił Halt. — Wiatr wieje tam właściwie zawsze, niezależnie od pory roku. To przygnębiające, ponure miejsce, a Kamienne Fletnie robią wręcz upiorne wrażenie.
— Ale co to są… — zaczął Will, lecz okazało się, że Halt nie zamierzał tym razem skąpić mu wyjaśnień.
— …Kamienne Fletnie? Tego tak naprawdę do końca nie wie nikt. Pradawni mieszkańcy równiny ustawili krąg z wielkich głazów — pośrodku najwietrzniejszej części pustkowia. Dziś nie sposób już ustalić, w jakim dokładnie celu to uczynili, ale w kamieniach wywiercili otwory, a hulający tam bez ustanku wicher, dmąc w nie, powoduje powstawanie przedziwnych zawodzących dźwięków. Nie pojmuję, jak mogły się one skojarzyć komuś z dźwiękami fletni. Odgłos jest dziwaczny, niemiły dla ucha, a słychać go w promieniu kilku mil. Już po chwili zaczyna działać ci na nerwy, a nie milknie właściwie ani na moment.
Will zaniemówił. Wizja ponurego, chłostanego wichrem pustkowia i kamieni wydających nieustanne zawodzące łkanie sprawiła, że ostatnie promienie zachodzącego słońca wydały mu się całkiem już pozbawione ciepła. Wzdrygnął się mimo woli. Halt spostrzegł to i pochylił się, by klepnąć go przyjaźnie po ramieniu.
— Głowa do góry — rzekł. — Nie taki diabeł straszny jak go malują. A teraz pora na sen.
Do skraju Samotnej Równiny dotarli drugiego dnia w południe. Will stwierdził, że opis Halta był nader trafny, a okolica sprawiała wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Porosła wysoką, szarą trawą płaszczyzna ciągnęła się całe mile przed nimi, wiatr wył bez ustanku.
Dmący wicher zdawał się niemal żywą istotą, która pragnęła ich rozdrażnić i przygnębić. Wiał wciąż ze wschodu z niezmienną siłą, pochylając wysokie trawy i omiatając płaską powierzchnię Samotnej Równiny.
— Teraz już rozumiecie, skąd wzięła się nazwa tej krainy? — odezwał się Halt, ściągając wodze Abelarda, by mogli się z nim zrównać. — Kiedy człowiek jedzie i nasłuchuje tego przeklętego wiatru, czuje się, jakby pozostał jedyną żyjącą istotą na całej ziemi.
Rzeczywiście, Will w obliczu tak wielkiej pustki czuł się mały i pozbawiony znaczenia. Do tego dochodziło jeszcze poczucie bezsilności. Krajobraz, który przemierzali, sprzyjał obecności jakichś mrocznych sił, nieskończenie przerastających go swą potęgą. Nawet Gilan, zazwyczaj pogodny i tryskający energią, był wyraźnie przytłoczony ciężką i deprymującą atmosferą tego miejsca. Tylko w zachowaniu Halta nic się nie zmieniło: był tak samo ponury i milczący jak zawsze.
Gdy podążali naprzód, Willa zaczął ogarniać dziwny niepokój. Coś czaiło się w pobliżu, niedaleko, tuż za granicą jego postrzegania. Nie potrafił tego zlokalizować, nie byłby nawet w stanie powiedzieć, po której stronie to coś mogło się znajdować albo jaką formę mogło przybrać. Nie było nic prócz tego irytującego poczucia czyjejś obecności. Wyprostował się w strzemionach, by objąć wzrokiem monotonny horyzont — w nadziei, że może uda mu się dostrzec źródło owego dziwnego odczucia. Halt zauważył to. — Już słyszysz? — stwierdził raczej, niż zapytał. — To właśnie Fletnie.