Выбрать главу

Teraz, gdy Halt wypowiedział te słowa, Will uświadomił sobie, że źródłem jego rozdrażnienia był dźwięk — tak nikły i ciągły, że z początku nie był w stanie oddzielić go od szumu wiatru. To właśnie ten odgłos wyzwolił w nim poczucie obcości i osamotnienia, ściskając żołądek kleszczami lęku. Tak więc znaleźli się już w zasięgu Kamiennych Fletni. Odgłos coraz wyraźniej docierał do jego uszu: były to brzmiące jednocześnie dźwięki w różnych tonacjach, tworzące kakofonię, szarpiącą nerwy i rozstrajającą umysł. Chyłkiem sięgnął lewą dłonią do rękojeści ciężkiego noża; chłodny dotyk broni przyniósł mu ulgę.

Jechali przez całe popołudnie, a wydawało się, jakby wciąż znajdowali się w tym samym punkcie bezkresnej równiny, jakby horyzont był wciąż tak samo oddalony. Jakby przemieszczali się w pustce. Nieustanny lament Kamiennych Fletni towarzyszył im przez cały dzień, narastając w miarę, jak się do nich zbliżali. Był to jedyny znak, że posuwają się do przodu. Mijały godziny, ale Will w żaden sposób nie mógł przyzwyczaić się do tych odgłosów. Sprawiały, że cały czas był spięty i zdenerwowany. Gdy słońce zaczęło kryć się za zachodnim horyzontem, Halt ściągnął wodze Abelarda.

— Tutaj zatrzymamy się na noc — oznajmił.

Jego towarzysze nie zamierzali się spierać; przeciwnie, bardzo chętnie zsiedli z koni. Choć byli doskonale zaprawieni w długich marszach, po całym dniu forsownej wędrówki czuli się wprost zmordowani. Will zaczął rozglądać się dookoła. Dostrzegł kilka karłowatych krzewów, które może nadałyby się do rozpalenia ogniska i zabrał się do zbierania chrustu. Jednak Halt, domyślając się, co chłopak chce uczynić, potrząsnął stanowczo głową.

— Żadnego ognia — oświadczył. — Stalibyśmy się widoczni z odległości wielu mil, a nie mamy pojęcia, kto może nas obserwować.

— Masz na myśli kalkary? — spytał Will, upuszczając na ziemię kilka patyków, które zdążył już zebrać.

Halt wzruszył ramionami.

— Nie tylko. Chodzi też o mieszkańców równiny. Nie możemy mieć pewności, czy przynajmniej niektórzy z nich nie zawarli z kalkarami jakiegoś porozumienia. Nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu, jeśli ma się takich sąsiadów, siłą rzeczy trzeba się z nimi jakoś dogadać. Choćby po to, żeby zapewnić sobie jako takie bezpieczeństwo. A przecież nie chcemy, żeby bestie dowiedziały się przedwcześnie, że na równinie pojawił się ktoś obcy.

Gilan rozsiodłał swojego gniadego konika, imieniem Blaze. Rzucił siodło na ziemię i zaczął wycierać grzbiet wierzchowca garścią suchej trawy.

— Nie sądzisz, że już mogliśmy zostać zauważeni? — spytał.

Halt zastanawiał się nad tą kwestią przez kilka sekund, nim odpowiedział:

— Nie możemy tego wykluczyć. Zbyt wielu rzeczy nie wiemy — nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się kryjówka kalkarów, czy mieszkańcy równiny z nimi współpracują, czy któryś z nich nas zauważył, a jeśli tak, czy doniósł o tym kalkarom. Dopóki jednak nie będę pewien, że zostaliśmy dostrzeżeni, trzeba zakładać, że na razie do tego nie doszło. Tak więc: żadnego ognia.

Gilan niechętnie skinął głową.

— Słusznie, bez wątpienia — przyznał. — Nie zmienia to jednak faktu, że gotów byłbym zabić za kubek czegoś gorącego.

— Rozpal ogień — ostrzegł go Halt — a być może rzeczywiście będziesz musiał dobyć broni.

Rozdział 26

A zatem czekał ich chłód i zimny posiłek, który znów składał się z sucharów, suszonego mięsa i owoców. Popili wodą z manierek. Will zaczynał mieć już serdecznie dosyć tych pozbawionych smaku podróżnych racji. Jako pierwszy wartę pełnił Halt, tymczasem zmęczeni wyczerpującą wędrówką Will oraz Gilan owinęli się płaszczami i ułożyli do snu.

Will nie pierwszy już raz nocował pod gołym niebem. Jego mistrz nie zaniedbał tak istotnego elementu w nauce zwiadowczego rzemiosła. Jednak po raz pierwszy obozowisko pozbawione było kojącego trzasku płomieni lub choćby ciepła rozżarzonych węgli z ogniska. Spał niespokojnie, prześladowały go męczące sny o przerażających stworach, przedziwnych i strasznych istotach, czających się tuż poza granicą postrzegania, na tyle jednak blisko, że odczuwał ich obecność, budzącą grozę, której ludzki rozum nie był w stanie ogarnąć.

Gdy nadszedł czas na wartę Willa i Halt potrząsnął nim lekko, chłopak z ulgą wyrwał się z koszmarów.

Wiatr przeganiał chmury po niebie. Wycie Fletni zdawało się donośniejsze niż wcześniej. Zmęczony tym ponurym zawodzeniem, Will zaczął zastanawiać się, czy twórcy menhirów właśnie po to obdarzyli je złowrogim głosem, by wprawiać intruzów w stan znużenia i niepokoju. Szumiące na wietrze wysokie trawy dołączały swą pieśń do odległego lamentu kamieni.

Halt wskazał uczniowi punkt na niebie, każąc mu przy tym zapamiętać kąt, pod jakim Will musiał podnieść rękę, aby skierować ją na tę właśnie wysokość.

— Kiedy księżyc będzie tu — rzekł chłopcu — przekażesz wartę Gilanowi.

Will kiwnął głową. Rozprostował się i przeciągnął, a następnie sięgnął po łuk oraz kołczan. Bezgłośnie przekradł się do krzaka, który Halt obrał za ich „wartownię”. Jedna z powszechnie stosowanych przez zwiadowców zasad głosiła, iż wartownik nie powinien pozostawać w obozie, lecz pełnić straż w ukryciu, w niejakim oddaleniu o jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów, mając oko na obozowisko. Dzięki temu potencjalny przeciwnik miał do czynienia z dwoma, a nie jednym punktem oporu; napastnika lub napastników, którzy zdołaliby jakimś sposobem zakraść się niepostrzeżenie do obozowiska, czekałaby niemiła niespodzianka w postaci uzbrojonego wartownika — z drugiej zaś strony zaskoczony strażnik mógłby wezwać pomocy śpiących towarzyszy. Był to oczywiście środek ostrożności przedsięwzięty jedynie na wypadek, gdyby doszło do którejś ze wspomnianych ostateczności Szkolony w obserwacji zwiadowca powinien bowiem dostrzec niebezpieczeństwo znacznie wcześniej i w porę zaalarmować towarzyszy. Tak czy inaczej, była to jedna z pierwszych i podstawowych zasad wpojonych Willowi przez jego nauczyciela.

Wyjął z kołczana dwie strzały i umieścił między palcami prawej dłoni. Miał trzymać je w ten sposób przez całe cztery godziny pełnienia warty. W razie potrzeby nie musiał tracić bezcennych ułamków sekund na dobywanie pocisków z kołczana, nie mówiąc już o tym, że ruch taki mógłby zwrócić uwagę napastnika. Dodatkowo, gdyby przypadkiem zdarzyło mu się zapaść w sen, strzały wypadłyby spomiędzy palców — budząc go. Następnie owinął głowę płaszczem, by nadać swej sylwetce nieregularny, organiczny kształt zlewający się z krzakiem, przy którym pełnił wartę. Kolejna z podstawowych zasad głosiła, że pozornie nieruchomy niczym głaz wartownik ani przez chwilę nie pozostaje w bezruchu. Will powoli, bardzo powoli, obracał głową, jednocześnie szybko przesuwając oczami na lewo i na prawo, sondując horyzont oraz skupiając wzrok i uwagę na przemian na tym, co bliskie i tym, co dalekie. Pamiętał też, by nie koncentrować się za długo na jednym punkcie i odbierać sygnały z obrzeża pola widzenia, rejestrowane zaledwie kątem oka — bowiem w ten sposób, o wiele łatwiej jest uchwycić ruch. Co kilka minut zmieniał rytm obserwacji, jednocześnie zmieniając też pozycję. Dzięki temu przez cały czas jego spojrzenie patrolowało otaczający ich teren pod kątem trzystu sześćdziesięciu stopni.