— Wszystko wygląda… tak zwyczajnie — rzekł Will do swojego konika.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że spodziewał się jakichś wielkich zmian. Przecież królestwo wkrótce znów miało pogrążyć się w wirze wojny, po raz pierwszy od piętnastu lat, co Willowi wydawało się całą wiecznością. Tymczasem jednak życie w Redmont toczyło się jak zawsze.
W następnej chwili uświadomił sobie coś istotniejszego — mianowicie, że traci czas. Uderzył piętami w boki Wyrwija; teraz już mogli ruszyć galopem — i chłopak, i wierzchowiec chcieli mieć za sobą ostatni odcinek morderczej podróży.
Zaskoczeni przechodnie odskakiwali na bok, gdy mijała ich odziana na szaro-zielono drobna postać, pochylona nisko nad grzbietem zakurzonego konika, za którym pędził większy, gniady koń. Kilku z wieśniaków rozpoznało Willa, lecz nim wybrzmiały słowa powitania, słychać już było tylko oddalający się tętent kopyt.
Stukot ten przerodził się w dźwięczne dudnienie, gdy przekraczali opuszczony most zwodzony. Gdy zaś wjeżdżali na dziedziniec, kopyta załomotały o kamienie, którymi był wyłożony. Will pociągnął leciutko za wodze i Wyrwij zatrzymał się przy samym wejściu do wieży, w której rezydował baron Arald.
Dwaj zbrojni strażnicy, zaskoczeni jego nagłym pojawieniem się i szybkością, z jaką nadjechał, postąpi krok do przodu, zagradzając mu drogę skrzyżowanymi pikami.
— Ej, ty, zaraz! — zawołał jeden z nich, kapral. — Czego tu szukasz? Co ci się tak spieszy?
Will otworzył usta, by coś odpowiedzieć, nim jednak zdążył się odezwać, za jego plecami rozległ się tubalny, gniewny głos:
— To ja się pytam, czego szukasz w służbie barona, głupcze, skoro nie jesteś w stanie rozpoznać królewskiego zwiadowcy?
Był to sir Rodney, który długimi krokami przemierzał dziedziniec, kierując się ku siedzibie możnowładcy. Obaj strażnicy zastygli w pozycji na baczność, a Will zwrócił się do Mistrza Sztuk Walki:
— Mam pilną wiadomość od Halta — oznajmił. — Dla barona Aralda i dla pana, sir Rodneyu.
Jak trafnie to ujął Halt podczas rozmowy po polowaniu na dzika, sir Rodney był człowiekiem, którego uwadze nic nie umykało. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na zszargane odzienie Willa, dwa zmęczone konie, by pojąć, że nie jest to czas na zbędne pytania. Wskazał ruchem głowy drzwi wieży.
— Wejdź do środka, tam wszystko opowiesz — rzekł i dodał, zwracając się do strażników: — Postarajcie się, żeby ktoś się zajął tymi biednymi końmi. Trzeba je nakarmić i napoić.
— Tylko niezbyt obficie, jeśli można prosić — wtrącił szybko Will. — Nie za wiele ziarna i nieco wody, poza tym może dobrze byłoby je wytrzeć z potu. Wkrótce znów ich będę potrzebował.
Rodney uniósł nieco brwi. Zarówno Will, jak i oba wierzchowce kwalifikowali się do długiego wypoczynku.
— Czyli masz wiele pilnych spraw — zauważył. — No już, zajmijcie się tymi końmi — rzucił w stronę strażników. — I każcie przynieść do gabinetu barona Aralda jakieś jedzenie. A nie zapomnijcie o dzbanku zimnego mleka!
Obaj rycerze aż gwizdnęli ze zdziwienia, słysząc wieści opowiedziane przez Willa. Wiedzieli już, rzecz jasna, iż Morgarath szykuje się do wojny, i baron zdążył rozesłać wici do swych lenników, by zebrać własne wojska, konnych rycerzy zarówno zbrojnych, jak i pieszych. Jednak wiadomości o kalkarach były dla nich wielkim zaskoczeniem. Nikt dotąd w Zamku Redmont o nich nie słyszał.
— A więc powiadasz, że zdaniem Halta mogą chcieć podnieść rękę na samego króla? — spytał baron Arald, gdy Will skończył swą opowieść. Chłopak skinął głową i zawahał się przez moment, nim dodał:
— Tak, panie. Myślę jednak, że jest i inna możliwość. Umilkł, onieśmielony, ale baron dał mu znak, żeby mówił dalej, więc Will w końcu wypowiedział na głos podejrzenie, które narastało w jego głowie przez całą długą noc i dzień.
— Panie… zdaje mi się, że mogą zasadzać się także na Halta.
Gdy już padły te słowa, pożałował ich i zawstydził się. Jednak, ku jego zaskoczeniu, baron Arald nie zbył ich śmiechem lub lekceważącym machnięciem ręki. Przeciwnie, wyraźnie zastanawiał się nad nimi, skrobiąc się po brodzie.
— Mów dalej — ponaglił Willa, pragnąc usłyszeć, co doprowadziło go do takiego wniosku.
— Wygląda na to — tak mówi Halt — że Morgarath nie tylko chce osłabić nasze dowództwo, ale i szuka zemsty. Chce unicestwić tych, którzy ostatnim razem go pokonali. Pomyślałem więc sobie, że w pewnym sensie to właśnie Halt narobił mu najwięcej szkód podczas tamtej wojny.
— Trudno zaprzeczyć — zauważył sir Rodney.
— Pomyślałem więc też, że, być może, kalkary wiedzą o naszej obecności. Ten tubylec z Równiny miał mnóstwo czasu i mógł im o nas powiedzieć. Być może starają się wywieść Halta w pole, prowadząc go za sobą, aż znajdą miejsce odpowiednie na zasadzkę. Jemu zdaje się, że to on na nie poluje, a w rzeczywistości sam jest zwierzyną w tych łowach.
— Zaś ruiny Gorlanu byłyby idealnym miejscem do tego celu — przyznał Arald. — Pośród rumowiska mogą go dopaść, nim zdąży posłużyć się łukiem. No cóż, Rodneyu, szkoda czasu. Wyruszamy natychmiast, ty i ja. Raczej półpancerz i kolczuga niż ciężka zbroja. W ten sposób dotrzemy tam szybciej. Kopie, topory i miecze dwuręczne. Każdy z nas weźmie po dwa konie, za przykładem obecnego tu Willa. Wyruszamy za godzinę. Poleć Karelowi, by zebrał jeszcze dziesięciu rycerzy i niech jak najszybciej ruszają naszym śladem.
— Tak, panie — odparł Mistrz Sztuk Walki. Baron Arald zwrócił się do Willa:
— Świetnie się spisałeś, Willu. Teraz my zajmiemy się tą sprawą, a ty… Cóż, odnoszę wrażenie, że dobrze zrobiłoby ci osiem godzin snu.
Will wyprostował się na baczność, choć bolał go każdy mięsień, staw i ścięgno.
— Chciałbym udać się z wami, panie — oznajmił. Natychmiast zorientował się, że baron się temu sprzeciwi, więc dodał szybko: — Panie, nikt z nas nie wie, co może się zdarzyć, a tam gdzieś po drodze jest Gilan, pieszo. Poza tym… — zawahał się.
— Mów, Willu — rzekł cicho baron. Gdy chłopak uniósł wzrok, by spojrzeć na władcę, Arald dostrzegł w jego oczach nieugięte postanowienie.
— Halt jest moim mistrzem, panie, i grozi mu niebezpieczeństwo. Moje miejsce jest u jego boku — dokończył.
Baron zastanowił się przez ułamek sekundy, a w następnej chwili podjął decyzję.
— W takim razie pojedziesz z nami. Nie zmienia to faktu, że przez godzinę możesz wypocząć. Tutaj jest łóżko. Tam, za zasłoną — wskazał część gabinetu oddzieloną draperią. — Połóż się.
— Tak, panie — odrzekł wdzięczny Will. Oczy piekły go, jakby ktoś sypnął mu w nie garść piasku. Jeszcze nigdy z taką rozkoszą nie spełnił wydanego mu polecenia.
Rozdział 29
Tego popołudnia Will czuł się już tak, jakby spędził w siodle całe życie. Dotykał stopami ziemi tylko podczas krótkich przerw, by przesiąść się z jednego konia na drugiego.
Chwila, by poluzować popręgi siodła jednego konia, zacisnąć mocniej popręgi drugiego, wskoczyć na siodło i znów ruszyć przed siebie. Raz jeszcze nie mógł nadziwić się, jak wytrzymałe były te małe, kudłate koniki, Wyrwij i Blaze, które nadal, mimo tak wyczerpującej drogi, bez trudu były w stanie utrzymać równomierne tempo. Musiał je nawet nieco hamować, by nie prześcignęły bojowych rumaków, których dosiadali rycerze. Tamte konie były wielkie, silne i z pewnością świetnie spisywały się w bitwie, nie potrafiły jednak dotrzymać kroku małym kudłatym konikom zwiadowców, choć przecież były wypoczęte, nim baron, sir Rodney i Will wyruszyli w drogę z Zamku Redmont.