Выбрать главу

Taką to bestię ujrzeli trzej jeźdźcy, gdy wyłonili się spośród drzew. Jednak nade wszystko zwrócili uwagę na oblicze tej istoty — dzikie i małpie, o wielkich, żółtawych psich zębach i czerwonych, jarzących się oczach pełnych nienawiści, morderczej żądzy zabijania. Twarz ta zwróciła się teraz ku nim, bestia wydała okrzyk, spróbowała się podnieść, ale natychmiast znów skuliła się w półprzykucniętej pozycji.

— Co się stało? — zdziwił się Rodney, wstrzymując konia. Will dostrzegł gąszcz strzał sterczących z piersi kalkara. Było ich co najmniej osiem, a wszystkie utkwiły niemal w tym samym miejscu.

— Patrzcie! — zawołał chłopak. — Patrzcie na te strzały! Najwyraźniej Halt, który potrafił wymierzyć i strzelić z oszałamiającą wprost precyzją i prędkością, posłał całą serię strzał, jedną po drugiej, stopniowo osłabiając futrzaną zbroję kalkara, aż wreszcie ostatnia przebiła się i utkwiła głęboko w ciele potwora. Czarna krew spływała strugą ku ziemi; kalkar wydał kolejny nienawistny okrzyk.

— Rodney! — krzyknął baron Arald. — Razem! Naprzód!

Wypuścił z ręki wodze luzaka, odrzucił na bok pochodnię, złożył się do uderzenia kopią i ruszył przed siebie. Rodney podążał tuż za nim, kopyta bojowych rumaków dudniły o ziemię. Kalkar, stojąc w kałuży własnej krwi, z wysiłkiem uniósł się, by stawić im czoło, lecz tej samej chwili dwa groty kopii, jeden po drugim, uderzyły w jego pierś.

Bestia dogorywała, ale i tak jej ciężar oraz siła wstrzymały potężne bojowe wierzchowce w miejscu. Konie wspięły się na zadnie nogi, podczas gdy obaj rycerze pochylili się w strzemionach, by pchnąć kopiami jeszcze dalej. Ostre żelazo przebiło grube futro, a siła uderzenia zbiła kalkara z nóg, popychając je do tyłu, prosto w żar płonącego ogniska.

Przez ułamek sekundy nie działo się nic. Potem zaś rozbłysnął oślepiająco jasny płomień i słup czerwonego ognia wzbił się wysoko ku niebu.

Przerażone konie cofnęły się gwałtownie, Rodney i baron z trudem tylko utrzymali się w siodłach. W powietrzu rozszedł się ohydny smród płonącego futra i mięsa. Will przypomniał sobie, jak Halt mówił, że kalkary są ponoć szczególnie wrażliwe na ogień. Najwyraźniej w tej pogłosce nie było najmniejszej przesady — pomyślał, zbliżając się na grzbiecie Wyrwija ku obu rycerzom.

Rodney przecierał oczy, wciąż oszołomiony błyskiem światła.

— Co się stało, u diabła? — spytał. Baron, też lekko zamroczony, przyglądał się grotowi swej kopii: był okopcony, podobnie jak przednia część drzewca. — To na pewno ta woskowata substancja, która pokrywa ich futro i sprawia, że staje się twarde jak skorupa — stwierdził, kręcąc głową ze zdumieniem. — Musi być bardzo podatna na ogień.

— Cóż, co by to nie było, uporaliśmy się z tą istotą — odpowiedział Rodney z satysfakcją w głosie. Baron sprostował:

— Halt się z tym czymś uporał. My tylko dobiliśmy poczwarę.

Rodney skinął głową, przyznając rację wielmoży. Baron spoglądał w ogień, z którego wciąż strzelały w powietrze iskry, jednak płomienie uspokoiły się już, pożarłszy swoją ofiarę.

— Halt z pewnością rozpalił to ognisko, gdy zorientował się, że zawróciły, by go zaatakować. Dzięki temu zapewnił sobie światło, przy którym mógł strzelać.

— A strzelał tak, że tylko pozazdrościć — wtrącił sir Rodney. — Wszystkie strzały trafiły prawie w to samo miejsce.

Rozglądali się dookoła, szukając jakiegoś śladu zwiadowcy. Nagle u stóp zrujnowanego muru zamku Will dostrzegł znajomy przedmiot. Zeskoczył z siodła i pobiegł w tamto miejsce; serce ścisnęło mu się, gdy podniósł potężny długi łuk Halta, złamany na pół.

— Musiał strzelać właśnie stąd! — zawołał. Przez chwilę wszyscy milczeli, próbując odtworzyć w wyobraźni scenę, która się rozegrała. Gdy Will wsiadł z powrotem na grzbiet konika, baron wziął od niego zniszczoną broń.

— Gdy jeden z kalkarów został unieszkodliwiony, ten drugi dopadł go tutaj — rzekł. — Pytanie brzmi, gdzie teraz jest Halt i gdzie jest drugi kalkar?

Właśnie w tej chwili znów usłyszeli ów przerażający wrzask.

Rozdział 30

Halt krył się, skulony, na porośniętym dzikim zielskiem i usianym zwałami gruzu dawnym dziedzińcu twierdzy Morgaratha. Zraniona noga zdrętwiała w miejscu, gdzie dosięgną! jej szpon kalkara, poza tym ból stawał się coraz silniejszy i czuł, że krew przesiąka przez prowizoryczny opatrunek.

Wiedział, że gdzieś w pobliżu szuka go drugi kalkar. Od czasu do czasu jego uszu dochodził szelest i stąpanie ciężkich stóp, raz nawet chrapliwy oddech, gdy potwór zbliżył się do jego kryjówki pod dwoma zwalonymi fragmentami muru. Wiedział także, iż prędzej czy później kalkar go znajdzie, a wówczas nastąpi koniec.

Był ranny i bezbronny. Nie miał już łuku, stracił go po tym, jak wypuszczał strzałę za strzałą, celując w bliższego ze stworów. Znał siłę swojego łuku i moc ostrych, ciężkich strzał. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy widział, jak groty, jeden za drugim, zagłębiały się w cielsku kalkara, a potwór wciąż parł naprzód, jakby nie robiły one na nim najmniejszego wrażenia. Gdy wreszcie kolejny strzał odniósł skutek, było już za późno, by zająć się drugą z bestii. Niemal go dopadła, potężne, pazurzaste łapsko wyrwało łuk z jego ręki i umykając, ledwie zdążył wskoczyć na zrujnowany mur.

Ścigając go, kalkar zaczął się wspinać; dobył wówczas swego długiego noża i zadał potężny cios prosto w łeb potwora. Jednak bestia była zbyt szybka i ciężki nóż zsunął się po jej opancerzonym ramieniu, nie czyniąc żadnej szkody. W tej samej chwili Halt poczuł na sobie spojrzenie czerwonych, nienawistnych ślepi i wydało mu się, że opuszcza go rozum, mięśnie tężeją w przerażeniu, a jakaś potężna siła ciągnie go w stronę upiornej bestii. Ogromnym wysiłkiem woli odwrócił wzrok i cofnął się niezdarnie, wypuszczając broń z ręki, gdy niedźwiedzie pazury kalkara rozpruły mu udo.

Potem biegł, bezbronny i ociekający krwią, licząc na to, że zdoła zgubić prześladowcę w przypominającym labirynt rumowisku.

***

Późnym popołudniem zorientował się, że kalkary zmieniły kierunek marszu. Tak jak wcześniej, podążały na północny zachód, zostawiając za sobą wyraźny ślad, jednak nagle rozdzieliły się, skręcając w przeciwnych kierunkach. Teraz już starały się nie pozostawiać śladów i tylko tak wytrawny tropiciel jak on, zwiadowca, byłby w stanie dalej je śledzić. Po raz pierwszy od wielu lat Halt poczuł zimny dreszcz lęku, gdy zorientował się, że teraz to on stał się celem bestii, przeistaczając się z łowcy w ściganą zwierzynę.

Ruiny zamku były już bardzo blisko, toteż postanowił tam właśnie stawić im czoło. Zdawał sobie sprawę, że pośród ruin łatwiej niż w lesie znajdzie kawałek otwartej przestrzeni, która pozwoli mu skorzystać z łuku. Wiedział, że kalkary zaatakują wraz z zapadnięciem nocy, toteż przygotował się na ich napaść najlepiej, jak mógł, gromadząc chrust na wielkie ognisko. W ruinach znalazł nawet dzban oliwy, niewątpliwie pochodzący z zamkowej kuchni. Była zjełczała i cuchnęła ohydnie, nie było jednak wątpliwości, że przyda się do szybkiego wzniecenia ognia. Polał więc nią stos drewna i wycofał się w miejsce, które dawało mu pewność, że nie zostanie zaatakowany od tyłu. Przygotował też kilka zapasowych pochodni, które zapalił, gdy zaczęło się ściemniać i czekał, oparty plecami o mur, na pojawienie się bezlitosnych zabójców.