— Przecież jest czarownicą!
— Ja też. I ja się do nich uśmiecham — przypomniała niania Ogg. — Ciągle za mną biegają i proszą o cukierki.
— Tak, ale… pani jest… znaczy… ona… znaczy… pani nie… znaczy, niby…
— Przecież to dobra kobieta — przypomniała mu niania. Uczciwość kazała jej dodać: — Na swój sposób. Przypuszczam, że naprawdę jest woda koło kasztana, i że krowa Poorchicka będzie dawała dobre mleko, a jeśli Hopcroft nie czyta etykiet na butelkach, to zasługuje na głowę, w której można się przejrzeć. No ale jeśli myślicie, że Esme Weatherwax przeklina dzieci, to macie tyle rozumu co dżdżownica. Krzyczy na nie przez cały dzień, to prawda. Ale nie przeklina. Nie jest zdolna do takich rzeczy.
— Tak, tak… — Poorchick niemal jęczał. — Ale to nie jest w porządku, o to tylko nam chodzi. Ona sobie spaceruje i jest miła, a człowiek nie wie, na czym stoi.
— Albo kica — dodał ponuro Hampicker.
— No dobrze już, dobrze. Zajmę się tym — obiecała niania.
— Ludzie nie powinni tak sobie chodzić i robić to, czego się po nich nie oczekuje — dodał słabym głosem Poorchick. — Wszystkich to denerwuje.
— My tu popilnujemy pani desty… — zaczął Hampicker, po czym zatoczył się do tyłu, dysząc ciężko i trzymając się za brzuch.
— Proszę nie zwracać na niego uwagi, to nerwy — wyjaśnił Poorchick, rozcierając łokieć. — Zbierała pani zioła, nianiu?
— Zgadza się — odparła niania, maszerując szybko po zeschłych liściach.
— W takim razie zgaszę ogień! — zawołał za nią Poorchick.
Kiedy nadeszła niania Ogg, babcia siedziała na ganku. Przebierała w jakimś worku, a wokół niej leżały stare ubrania.
W dodatku nuciła pod nosem. Niania Ogg zaczęła się martwić: babcia Weatherwax, jaką znała, nie aprobowała muzyki.
I jeszcze uśmiechnęła się, zobaczywszy przyjaciółkę — a w każdym razie kącik jej ust uniósł się lekko. To było naprawdę niepokojące. Zazwyczaj babcia uśmiechała się tylko wtedy, kiedy coś złego spotykało kogoś, kto na to zasłużył.
— Jak miło cię widzieć, Gytho!
— Dobrze się czujesz, Esme?
— Nigdy nie czułam się lepiej, moja droga.
Nucenie nie cichło.
— Ee… Przebierasz gałgany? — spytała niania. — W końcu uszyjesz tę narzutę?
Do niezachwianych wierzeń babci Weatherwax należało przekonanie, że pewnego dnia uszyje pikowaną narzutę. Jednak zadanie to wymagało cierpliwości, więc w ciągu piętnastu lat doszła do trzeciego kwadratu. Lecz i tak zbierała stare ubrania — jak większość czarownic. Tak wypadało. Stare ubrania miały swoją osobowość, jak stare domy. Jeśli chodzi o stare, ale jeszcze nie do końca znoszone ubrania, czarownice nie przejawiały ani krzty godności.
— Gdzieś tu była… — mruczała babcia. — Aha, mam.
Wyciągnęła z worka suknię — w zasadzie różową.
— Wiedziałam, że gdzieś tu ją schowałam — mówiła dalej. — Prawie nieużywana. I prawie mój rozmiar.
— Chcesz ją włożyć? — nie dowierzała niania.
Skierowane ku niej przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu mogłoby odciąć człowieka na wysokości kolan. Niania z ulgą przyjęłaby odpowiedź: „Nie, chcę ją zjeść, tępa krowo”. Jednak jej przyjaciółka uspokoiła się natychmiast.
— Myślisz, że nie pasuje? — spytała zatroskana.
Kołnierzyk był obszyty koronką… Niania przełknęła ślinę.
— Zwykle ubierasz się na czarno — przypomniała. — Nawet częściej niż zwykle. Raczej zawsze.
— I smętnie wyglądam — odparła babcia. — Pora na coś weselszego, nie sądzisz?
— A w dodatku jest taka strasznie… różowa.
Babcia odłożyła sukienkę i — ku przerażeniu niani — ujęła ją za rękę.
— Wiesz, Gytho — powiedziała z przekonaniem. — Uważam, że w sprawie Prób upierałam się jak osioł.
— Oślica — poprawiła odruchowo niania.
Oczy babci ponownie zmieniły się w dwa szafiry.
— Co?
— Ehm… Byłaś uparta jak oślica. Nie jak osioł.
— Aha… No tak, rzeczywiście. Dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę. W każdym razie pomyślałam, że naprawdę lepiej się wycofać, pojść tam i kibicować młodszym. Chodzi mi o to, rozumiesz… Nigdy nie byłam zbyt miła dla ludzi, prawda?
— Ehem…
— Próbowałam — tłumaczyła babcia. — Ale z przykrością stwierdzam, że nie wyszło to tak, jak się spodziewałam.
— Nigdy nie miałaś talentu do… do bycia miłą — przyznała niania.
Babcia uśmiechnęła się. Niania przyglądała się jej czujnie, ale nie spostrzegła niczego prócz szczerej troski.
— Może z czasem nabiorę wprawy…
I babcia poklepała dłoń niani. A niania przyglądała się tej dłoni, jakby właśnie stało się z nią coś przerażającego.
— Kiedy widzisz… wszyscy się przyzwyczaili, że jesteś taka, no… stanowcza.
— Pomyślałam, że przygotuję dżem i ciasteczka na stragan z wypiekami — dodała babcia.
— No… to dobrze.
— Czy są w okolicy jacyś chorzy, których mogłabym odwiedzić?
Niania spojrzała na drzewa. Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Sprawdziła w pamięci, czy w pobliżu jest ktoś dostatecznie chory, by wymagał wizyty, ale jednak na tyle zdrowy, by przeżył szok odwiedzin babci Weatherwax. Jeśli chodziło o praktyczną psychologię i niektóre odmiany fizjoterapii, babcia nie miała sobie równych. Co więcej, tę drugą potrafiła stosować nawet na odległość, gdyż niejedna cierpiąca dusza podrywała się z łóżka i odchodziła, czy wręcz uciekała biegiem na wieść, że babcia nadchodzi.
— Wszyscy akurat całkiem dobrze się czują — stwierdziła dyplomatycznie.
— Może jacyś starzy ludzie wymagają pociechy?
Obie kobiety uważały za oczywiste, że określenie „starzy ludzie”ich nie dotyczy. Czarownica w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat nie jest stara. Starość zdarza się innym.
— Wszyscy są raczej weseli.
— Więc może mogłabym opowiedzieć dzieciom jakieś bajki?
Niania pokiwała głową. Babcia zrobiła to już kiedyś, gdy przelotnie ogarnął ją właściwy nastrój. Udało się całkiem dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o dzieci. Z otwartymu buziami słuchały starej ludowej legendy. Problem pojawił się, kiedy wróciły do domu i spytały rodziców, jak się wypruwa flaki.
— Siedziałabym w bujanym fotelu i opowiadała. Pamiętam, że tak się to robi. I mogłabym przygotować dla nich moje specjalne toffikowe jabłuszka z melasy. Byłoby miło.
Niania raz jeszcze kiwnęła głową, zalękniona i oszołomiona. Uświadomiła sobie, że tylko ona stoi na drodze niszczącej fali miłych wydarzeń.
— Toffi — powtórzyła. — Czy to ta odmiana, która pęka jak szkło, czy może ta, po której musieliśmy naszemu Pewseyowi otwierać buzię łyżką?
— Chyba wiem, co mi się wtedy nie udało.
— Zdajesz sobie sprawę, Esme, że ty i cukier jakoś do siebie nie pasujecie. Pamiętasz swoje całodniowe irysy?
— Wystarczały na cały dzień, Gytho.
— Tylko dlatego, że nasz Pewsey nie mógł jednego wyjąć z buzi, dopóki nie wyrwaliśmy mu dwóch zębów. Lepiej trzymaj się marynat, Esme. Z marynatami świetnie sobie radzisz.
— Przecież muszę coś zrobić, Gytho! Nie mogę przez cały czas być starą zrzędą. Już wiem! Pomogę przy Próbach! Na pewno mają dużo pracy.
Niania uśmiechnęła się w duchu. Więc o to chodzi…
— Chyba tak — przyznała. — Pani Skorek z radością ci powie, co masz robić.
I okaże się tym większą idiotką, pomyślała, bo przecież widzę, że coś knujesz.