Rambald nie zdołał wykrztusić ani słowa więcej. Wyszedł z namiotu; słońce zachodziło czerwono. Jeszcze wczoraj patrząc na zachód słońca zadawał sobie pytanie: „Co ze mną będzie jutro o tej porze? Czy wyjdę z próby „zwycięsko? Czy dowiodę, że jestem prawdziwym mężczyzną? Że chodząc po tej ziemi zostawię jakiś ślad po sobie?” I oto przyszło to jutro, słońce znowu zachodziło, a owe pierwsze próby, przezwyciężone, nie liczyły się już za nic, miał przed sobą nową próbę, nieoczekiwaną i trudną, i w niej tylko mógł znaleźć potwierdzenie, którego szukał. W rozterce swojej Rambald zapragnął zwierzyć się rycerzowi w białej zbroi, czuł, że tylko on jeden mógłby go zrozumieć. Ale dlaczego właściwie – Rambald sam nie umiałby na to pytanie odpowiedzieć.
5.
Pod moją celą znajduje się kuchnia klasztorna. Pisząc słyszę szczęk i brzęk miedzianych i cynowych talerzy: to siostry pomywaczki zmywają naczynia po naszym chudym posiłku. Na mnie ksieni inny nałożyła obowiązek: mam spisać całą tę historię. Ale że wszystkie prace spełniane w klasztorze mają jeden wspólny cel – zbawienie duszy – wszystkie liczą się jednakowo. Wczoraj pisałam o bitwie i szczęk naczyń w zmywalni wydawał md się szczękiem broni, stukaniem włóczni o pancerze i tarcze, odgłosem uderzeń ciężkich mieczy w hełmy. Z drugiej strony dziedzińca dolatywało jednolite postukiwanie warsztatu tkackiego sióstr tkaczek, a mnie się wydawało, że to tętent kopyt galopujących koni; a co słyszały moje uszy, to oczy na pół przymknięte przemieniały w obrazy, moje milczące wargi – w słowa, a moje pióro biegło po białej karcie w ślad za nimi.
Dzisiaj – czy to dlatego, że na dworze jest goręcej, czy że woń kapusty bardziej natrętna, a może mój umysł leniwy – dość, że hałas, jaki robią pomywaczki, nie prowadzi mojej wyobraźni dalej niż do kuchen wojsk frankońskich: widzę rycerzy, jak podchodzą szeregiem do dymiących kotłów, słyszę, jak podzwamiają miski, o które bębnią łyżkami, słyszę stuk warząchwi o brzeg misek i odgłos wyskrobywania resztek strawy z dna i ścianek kotłów – ten sam widok, ta sama woń kapusty w każdym pułku po kolei, normandzkim, andegaweńskim, burgundzkim. Jeżeli potęgę armii mierzy się hałasem, jaki czynią żołnierze, to dźwięczne wojsko Franków ocenić można najkorzystniej w porze wydawania posiłku. Zgiełk rozbrzmiewa wzdłuż dolin i po równinach, aż tam gdzie miesza się z innym echem podobnym, które wydobywa się z kotłów niewiernych. Bo i wróg o tej samej porze zajęty jest pochłanianiem takiej samej nędznej zupy z kapusty. Wczorajsza bitwa była doprawdy nie tak głośna. I nie tak smrodliwa.
Cóż, nic mi innego nie pozostaje, tylko wyobrazić sobie naszych wojów skupionych dokoła kuchen. Agilulfa widzę poprzez chmurę dymu, jak pochyla się nad kotłem – nie odstrasza go ostra woń kapusty – udzielając surowych napomnień kucharzom owernijskiego pułku. A oto nadbiega młody Ram-bald.
– Rycerzu – woła zdyszany – nareszcie was spotykam! Bo ja, rozumiecie, chciałbym być pasowany na rycerza! We wczorajszej bitwie pomściłem… w zgiełku… i biłem się potem sam przeciwko dwóm… zasadzka, rozumiecie… i wtedy… jednym słowem teraz już wiem, co to walka. Chciałbym, żeby mi przypadło w bitwie miejsce najbardziej niebezpieczne… albo chciałbym wyruszyć na jakąś wyprawę, która by mnie okryła chwałą… za naszą świętą wiarę… bronić kobiet, starców, chorych, słabych… możecie mi powiedzieć…
Agilulf przez chwilę słuchał tej bezładnej mowy odwrócony plecami, chcąc w ten sposób zamanifestować swoje niezadowolenie, że mu się przeszkadza w pełnieniu urzędowych funkcji; wreszcie zwrócił się do młodzieńca i zaczął wygłaszać przemowę dobitną i treściwą. Z widoczną przyjemnością uchwycił poruszony temat, zawładnął nim i jął go patroszyć i rozbierać na części z prawdziwym znawstwem.
– Z tego, co mi tu mówisz, młodzieńcze, zdaje się wynikać, jakobyś sądził, iż nasza kondycja rycerzy-paladynów polega li tylko na okrywaniu się chwałą, bądź w bitwie na czele wojsk, bądź w zuchwałych czynach indywidualnych, przy czym te ostatnie mieć winny na celu albo obronę naszej świętej wiary, albo służenie pomocą kobietom, starcom, chorym. Czy zrozumiałem cię właściwie?
– Tak jest.
– Otóż więc, w istocie, rzeczy przez ciebie wymienione są jak najściślej związane z naszą kondycją doborowych rycerzy, ale… – tu Agilulf zaśmiał się z cicha, a był to pierwszy śmiech, jaki Rambald usłyszał wychodzący spod białej przyłbicy, śmieszek uprzejmy i sarkastyczny zarazem – ale nie są to jedyne dziedziny naszej działalności. Jeśli sobie życzysz, mogę z łatwością wyliczyć jedną po drugiej wszelkie funkcje, jakie przypadają paladynom zwyczajnym, paladynom Pierwszej Klasy i paladynom z Głównego Sztabu…
Rambald przerwał mu:
– Wystarczy, jeśli będę szedł za wami i was wezmę sobie za wzór, rycerzu.
– A więc pragniesz doświadczenie postawić przed wiedzą teoretyczną: może być i tak. Oto, jak widzisz, pełnię, podobnie jak w każdą środę, funkcję Inspektora do dyspozycji Intendentury Armia. W tym charakterze przeprowadzam kontrolę kuchen pułków Owernii i Poitou. Jeżeli ze mną pójdziesz, będziesz mógł zapoznać się po trochu z tą delikatną nad wyraz gałęzią naszych służb.
Rambald, który spodziewał się czegoś zgoła innego, poczuł się niemile zaskoczony. Ale nie chcąc przeczyć samemu sobie, udał, że z wielką uwagą przypatruje się wszystkim czynnościom Agilulfa i pilnie słucha poleceń wydawanych kucharzom, szafarzom i pomocnikom kuchennym. Mimo wszystko miał jeszcze nadzieję, że to tylko rytuał przygotowawczy, poprzedzający jakieś piorunujące czyny wojenne.
Agilulf przeliczał i sprawdzał skrupulatnie spisy produktów, porcje zupy, ilość misek do napełnienia, zawartość kotłów.
– Wiedz, że najtrudniejszą rzeczą w dowodzeniu wojskiem – wyjaśnił Rambaldo-wi – jest obliczenie, ile porcji zupy mieści się w kotle. W żadnym pułku rachunek się nie zgadza. Albo trochę zostaje i nie wiadomo ani co z tą resztą zrobić, ani jak ją zapisać w wykazach, albo, jeżeli zmniejszysz przydziały, okazuje się za mało i zaraz zaczyna się szemranie i niezadowolenie w szeregach. Co prawda, przy każdej kuchni żołnierskiej stoi zawsze długa kolejka obdartusów, starych bab i rozmaitych kalek, chętnie zjadających resztki. Ale to, sam rozumiesz, jest karygodny nieporządek. Chcąc zaprowadzić pewien ład, zarządziłem, aby każdy pułk przedstawiał razem z wykazem swoich efektywów również nazwiska ubogich, stale przychodzących w porach posiłków. W ten sposób wiadomo przynajmniej dokładnie, co się dzieje z każdą porcją zupy. Więc teraz ty, aby wciągać się po trochu w obowiązki paladyna, mógłbyś zrobić obchód kuchen pułkowych, z wykazami w ręku, i skontrolować, czy wszystko jest w porządku. Potem wrócisz zdać mi dokładny raport.
Cóż miał Rambald robić? Odmówić, żądać sławy rycerskiej albo niczego? Dla takiego głupstwa narażać swoją karierę? Poszedł.
Wrócił znudzony, zdezorientowany.
– Cóż, zdaje mi się, że jakoś to idzie – powiedział Agilulfowi. – Choć okropnie to wszystko zagmatwane. A ci biedacy, co przychodzą po zupę, czy to wszystko bracia?
– Jak to, dlaczego bracia?
– No, podobni są do siebie… Właściwie zupełnie jednakowi, można by ich wszystkich pomylić. Z początku zdawało mi się, że to wciąż ten sam człowiek, przechodzący od jednej kuchni do drugiej. Ale sprawdziłem w wykazach, nazwiska były rozmaite: Boamoluz, Carotun, Boalingaccio, Bertella… pytałem podoficerów, kontrolowałem: nazwiska zawsze się zgadzały. Tylko to podobieństwo…