– Pójdę sam zobaczyć, jak to jest. Ruszyli obaj w stronę obozu Lotaryńczyków.
– Otóż i on: ten sam – i Rambald wyciągnął rękę w jakimś kierunku, jak gdyby ktoś tam był. Był rzeczywiście; ale na pierwszy rzut oka niedostrzegalny; spojrzenie przesuwało się po tym tobołku zielonych, żółtych, spłowiałych i brudnych szmat, po twarzy usianej piegami i pokrytej kudłatym zarostem, nie odróżniając mic na tle ziemi i liści.
– Ależ to Gurdulu!
– Gurdulu? Jeszcze jedno imię! Czy go znacie?
– To człowiek bez imienia i o wszystkich możliwych imionach. Dziękuję ci, kawalerze; nie dość, że odkryłeś uchybienie w naszych służbach, ale pomogłeś mi odnaleźć giermka przydzielonego mi z rozkazu cesarza i natychmiast utraconego.
Lotaryńscy kucharze, skończywszy wydawanie zupy żołnierzom, zostawili kocioł na pastwę Gurdulu.
– Masz, cała ta zupa dla ciebie!
– Cała zupa! – wykrzyknął Gurdulu; nachylił się nad kotłem tak, jakby wychylał się z okna, i łyżką jął wyskrobywać to, co w każdym kotle jest najcenniejsze, czyli gęsty osad na ściance.
– Cała zupa! – dudnił jego głos w głębi kotła, który nagle zachybotał i przewrócił się dnem do góry.
Teraz Gurdulu był więźniem wywróconego kotła. Z jego wnętrza dochodził odgłos bębnienia łyżką niby dźwięk głuchego dzwonu i głos Gurdulu mamroczący: – Cała zupa! – potem kocioł poruszył się, przewrócił na grzbiet jak żółw i Gurdulu wyjrzał znowu na świat.
Był utytłany od stóp do głów w kapuśniaku, wyplamiony, wytłuszczany i usmolony na dodatek. Zupa spływała mu po oczach, wydawał się ślepy, kroczył przed siebie wykrzykując: – Wszystko jest zupą! – Ręce wyciągnął przed siebie, jakby płynął, nic nie widział oprócz tej zupy, która oblepiła mu oczy i całą twarz. W jednej ręce zaciskał łyżkę, zdawało się, że próbuje nią czerpać i przyciągać do siebie wszystko, co się dokoła niego znajdowało: – Wszystko jest zupą!
Rambalda widok ten zmieszał ogromnie, przyprawił niemal o zawrót głowy; ale była to nie tyle odraza, ile wątpliwość, a raczej podejrzenie, że ten człowiek, który zatacza się, oślepły, przed jego oczyma, ma rację; że świat to nie co innego, tylko ogromny kocioł zupy nie mającej żadnego trwałego kształtu, zupy, w której wszystko się miesza i roztapia zabarwiając własnym kolorem wszystko dokoła. Omal nie krzyknął: „Nie chcę się stać zupą! Ratunku!”, ale spojrzał na stojącego obok Agilulfa, niewzruszonego, z założonymi ramionami, dalekiego i nawet nie tkniętego wulgarnością tej sceny. I poczuł, że tamten nigdy nie potrafi zrozumieć jego, Rambalda, przerażenia. Niepokój, jaki budził w nim zawsze widok rycerza w białej zbroi, równoważył się niejako z tym nowym, jakiego przysporzył mu widok Gurdulu; pozwoliło to Rambaldowi odzyskać równowagę i zachować spokój.
– Dlaczego nie wytłumaczycie mu, że nie wszystko jest zupą, i nie każecie mu skończyć z tym błazeństwem? – zwrócił się do Agilulfa starając się mówić zwykłym, normalnym głosem.
– Jedyne, co potrafi zrozumieć, to wyraźny rozkaz – rzekł Agilulf, a potem zwrócił się do Gurdulu: – Jesteś moim sługą z rozkazu Karola króla Franków, wielkiego cesarza. Masz mi być odtąd w każdej rzeczy posłuszny. A ponieważ Główny Zarząd Pogrzebów i Zbożnych Usług zlecił mi pogrzebać poległych we wczorajszej bitwie, weźmiesz łopatę i kilof i pójdziesz na pobojowisko pogrzebać ochrzczone ciała naszych braci, których Bóg do swojej chwały powołał.
Rambaldowi również zaproponował, żeby poszedł z nim dla zapoznania się z tą drugą z kolei delikatną funkcją paladynów.
Szli więc w stronę pola bitwy wszyscy trzej: Agilulf tym swoim krokiem, któremu chciałby nadać pozór swobody, a który mimo to sprawiał zawsze wrażenie, jakby rycerz stąpał po ostrzach szpilek; Rambald rozglądający się dokoła szeroko otwartymi oczyma, żądny widoku tych miejsc, które przebiegał wczoraj pod gradem włóczni i ciosów broni siecznej; na końcu szedł Gurdulu z łopatą i kilofem na ramionach, ani trochę nie przejęty swoim wzniosłym zadaniem, pogwizdując i podśpiewując wesoło.
Są już na grzbiecie wzgórza, przed nimi otwiera się rozległa równina, na której wczoraj rozegrał się okrutny bój. Ziemia gęsto usiana jest trupem. Sępy, wbiwszy szpony w ramiona lub twarze poległych, grzebią dziobami w poharatanych brzuchach.
Zadanie sępów nie jest łatwe ani proste. Zlatują się, kiedy bój ma się ku końcowi; ale zwłoki, zalegające pola, są wtedy zamknięte w stalowych pancerzach, w które dzioby drapieżników na próżno uporczywie stukają, nie mogąc ich nawet lekko zadrasnąć. Dopiero z zapadnięciem wieczoru z obu przeciwnych obozów nadciągają, skradając się cicho i czołgając, obdzieracze trupów. Sępy ulatują wówczas w górę i wisząc nieruchomo w powietrzu czekają, aż tamci skończą swoją robotę. W brzasku poranka pole bitwy bieli się całe trupami obdartymi już do naga. Sępy zlatują wtedy na ziemię i zabierają się do wielkiej uczty. Ale muszą się spieszyć, nim przyjdą grabarze wzbraniający ptakom tego, co oddają na pastwę robactwu.
Agilulf i Rambald mieczem, Gurdulu łopatą odpędzają czarnych biesiadników i zmuszają ich do odlotu. Potem przystępują do swego ponurego zadania: każdy z trzech wybiera sobie trupa, ujmuje go za nogi i taszczy na wzgórze, w miejsce dogodne do kopania grobów.
Agilulf ciągnie trupa i rozmyśla: „Ty, chociaż martwy, masz coś, czego ja nigdy nie miałem i mieć nie będę: tę cielesną powłokę. A właściwie nie ty ją masz, lecz sam nią jesteś, a to jest właśnie rzecz, której czasami w przystępie melancholii zazdroszczę ludziom istniejącym. Jest też czego! Powinienem zaiste uważać się za szczęśliwego, że mogę obywać się bez niej, robiąc wszystko, co robią ludzie. Wszystko – rozumie się – co mnie się wydaje ważne; i wiele rzeczy potrafię robić znacznie lepiej niż ci, co istnieją, wolny od ich pospolitych wad, ich grubiaństwa, niedbalstwa, chaotyczności, niechlujstwa. Co prawda, każdy, kto istnieje, zostawia coś po sobie, wyciska jakiś ślad, czego ja nigdy nie zdołam uczynić. Ale jeśli cały ich sekret tkwi w tym oto worku flaków – dziękuję, obejdę się. To pole, pełne nagich rozkładających się trupów, nie większą budzi we mnie odrazę niż ludzkie mięso za życia.”
Gurdulii taszczy za sobą trupa i myśli: „Cuchniesz bardziej ode mnie, trupie. Nie wiem, dlaczego wszyscy cię żałują. Czegóż ci brak? Przedtem sam się ruszałeś, teraz twój ruch przechodzi na robactwo, które sobą karmisz. Rosły ci paznokcie i włosy; teraz przemienisz się w ciecz, która pomoże ziołom łąkowym wyrastać wyżej ku słońcu. Staniesz się trawą, później mlekiem krów, które zjedzą tę trawę, krwią dziecka, które wypije to mleko, i tak dalej: czy nie widzisz, żeś dzielniejszy ode mnie i lepiej umiesz żyć, trupie?”
Rambald także ciągnie trupa i myśli: „O, ty, człowieku zabity, tyle się uganiam po świecie, a wszystko po to, by w końcu dojść do tego samego co i ty: że ktoś inny będzie mnie wlókł za nogi. Czymże jest ten szał, który mnie gna, ta żądza walki i miłości, kiedy się na nie spojrzy stamtąd, skąd patrzą twoje wytrzeszczone oczy, twoja odrzucona do tyłu głowa, obijająca się o kamienie? Zastanawiam się nad tym, o poległy, ty każesz mi się nad tym zastanawiać. Ale cóż się przez to zmienia? Nic zgoła. Nie ma innych dni aniżeli te nasze, poprzedzające mogiłę, nie ma innych – ani dla nas żywych, ani dla was martwych. Obyż mi było dane nie zmarnować ich, nic nie strwonić z tego, czym jestem i czym mógłbym być. Dokonać chwalebnych czynów na pożytek armii Franków. Uścisnąć w ramionach dumną Bradamantę i poczuć jej wzajemny uścisk. Chcę wierzyć, że i ty nie gorzej przeżyłeś swoje dni, o poległy. Dla ciebie kości zostały już rzucone. Te, które mają wyznaczyć mój los, grzechoczą jeszcze w kubku. A ja, o poległy człowieku, wolę moje pragnienia i trwogi od twego spokoju.” Gurdulu podśpiewując zabiera się do kopania grobu dla swojego trupa. Układa go na ziemi, żeby wziąć miarę, zaznacza kilofem granicę, odciąga zwłoki na stronę i zaczyna gorliwie kopać.