– No co, trupie, może ci nudno tak czekać – powiada i obraca zwłoki, żeby leżały na boku, twarzą zwróconą ku grobowi, i by trup miał jego, grabarza, przed oczyma. – Ej, trupie, mógłbyś i ty trochę popracować. – Podnosi trupa, próbuje wetknąć mu kilof w ręce, ale ciało opada bezwładnie. – Nie to nie. Nie nadajesz się. Znaczy, że kopać mam ja, a ty potem wypełnisz dół.
Dół już wykopany. Ale Gurdulu pracował tak nieporządnie, że wyszło to nierówno, dno jest zaokrąglone na kształt muszli. Gurdulu chce zrobić próbę. Złazi do grobu i kładzie się. – O, jak dobrze, jak się tu wygodnie odpoczywa! Jaka dobra, miękka ziemia! Jak miło się w niej obracać! Hej, trupie, chodźże tu, zobacz, jaki piękny grób ci wykopałem!
Zastanawia się chwilę.
– No, ale skorośmy się umówili, że to ty masz wypełnić dół, lepiej, żebym tu został na spodzie, a ty będziesz sypał ziemię z góry łopatą! – Czeka trochę, ale niebawem zaczyna się niecierpliwić. – No? Dalej! Pospiesz no się! O, tak! – Leżąc na dnie unosi w górę łopatę i zaczyna zagarniać ziemię. Spadają na niego całe zwały.
Agilulf i Rambald usłyszeli przyduszony okrzyk – nie wiadomo czy przerażenia, czy może zadowolenia, że jest tak doskonale pogrzebany. Ledwie zdążyli wyciągnąć Gurdulu, zupełnie zasypanego ziemią; jeszcze trochę, a byłby się na śmierć udusił.
Rycerz uznał robotę Gurdulu za niepo-rządną, Rambalda za niewystarczającą. On sam zaprojektował już przez ten czas cały wzorowy cmentarzyk: wyrysował na ziemi kontury prostokątnych grobów, równiutkie dwa szeregi z uliczką pośrodku.
Pod wieczór wracali przez leśną porębę, gdzie wojska Franków zaopatrywały się w pnie do machin oblężniczych i w drzewo opałowe.
– Teraz, Gurdulu, trzeba narąbać drew.
Gurdulu zabrał się do roboty, ale machał siekierą na chybił-trafił, znosił chrust razem z zielonymi, żywymi gałęziami i z pędami kaprifolium i chrościeńca i kawałkami kory porośniętymi zielonym mchem.
Rycerz przeprowadzał tymczasem inspekcję u drwali: policzył sagi drzewa, sprawdził stan narzędzi, tłumacząc Rambaldowi, jakie są zadania paladyna w dziedzinie zaopatrzenia w drzewo opałowe. Rambald nic z tego nie słyszał; przez cały czas na usta cisnęło mu się jedno pytanie; przechadzka z Agilulfem miała się już ku końcowi, a on wciąż jeszcze na to pytanie się nie odważył.
– Rycerzu Agilulfie! – odezwał się wreszcie.
– O co chodzi? – zapytał Agilulf, uważnie oglądając jakąś siekierę.
Młodzieniec nie wiedział, od czego by tu zacząć; nie potrafił wynajdywać zręcznych pretekstów, kiedy coś tak bardzo leżało mu na sercu. Zaczerwienił się i zapytał wprost:
– Znacie Bradamantę?
Na dźwięk tego imienia Gurdulu, który właśnie nadchodził przyciskając do piersi naręcze opału, podskoczył wyrzucając wysoko w górę suche patyki, kwitnące pędy kapri-folium, miotełki jałowca i gałązki ligustru.
Agilulf trzymał w ręku doskonale wyostrzony obosieczny miecz. Zamachnął się i rąbnął w pień dębu. Ostrze przecięło drzewo na wskroś, ale pień nie upadł, nie drgnął nawet u podstawy, tak idealnie proste było cięcie.
– Co wy, rycerzu Agilulfie! – wykrzyknął Rambald przerażony. – Co się z wami dzieje?
Agilulf skrzyżował ramiona i przyglądał się swemu dziełu obchodząc pień dokoła.
– Widzisz? – powiedział – Uderzenie czyste, precyzyjne, bez najlżejszego bodaj odchylenia. Przyjrzyj się linii przecięcia, jaka jest prosta.
6.
Ta historia, którą podjęłam się opisać, jest jeszcze trudniejsza, niż mi się wydawało. Mam oto odmalować największe spośród szaleństw ludzkich, namiętność miłosną, od której śluby, mury klasztorne i wrodzona wstydliwość do tej pory mnie chroniły. Nie twierdzę, że nigdy o niej nie słyszałam; w klasztorze, po to właśnie, by ustrzec się od pokus, rozmawia się czasem o tych sprawach – w granicach naszego nader mglistego o nich pojęcia – a zdarza się to zwłaszcza, ilekroć któraś z nas, nieboraczek, przez brak doświadczenia zachodzi w ciążę albo też porwana przez jakiegoś gwałtownika, który się Boga nie boi, wraca po jakimś czasie i opowiada nam dokładnie o wszystkim, co ją spotkało. A zatem i o miłości, tak jak o wojnie, opowiem tyle, ile sobie potrafię wyobrazić: sztuka pisania wszelakich historii na tym właśnie polega, by z tej odrobiny, jaką się z życia zrozumiało, umieć wysnuć całą resztę; ale po zapisaniu karty wraca się znów do zwyczajnego życia i dopiero wówczas się spostrzega, że wiedziało się tyle, co nic.
Czy Bradamanta wiedziała więcej? Po bujnym życiu wojowniczej amazonki w duszę jej zakradło się uczucie głębokiego niedosytu. Do rycerskiego życia pchnęło ją umiłowanie wszystkiego, co surowe, bezwzględne, dokładne, zgodne z nakazami moralnymi, a w tym, co tyczy władania bronią i obchodzenia się z koniem – niezmiernie precyzyjne i bezbłędne. A tymczasem cóż oto widziała dokoła? Brudnych, spotniałych drabów, którzy wojowali byle jak, aby zbyć, a po godzinach służby wałęsali się natrętnie za nią, wypatrując, kogo też zdecyduje się wpuścić do swego namiotu na tę noc. Bo cóż, wiadomo, rycerskie rzemiosło to piękna i wzniosła rzecz, ale sami rycerze to gromada tępaków, przywykłych dokonywać wielkich czynów hurtem, jak leci, jako że niezłomne, uświęcone reguły rycerskie, raz na zawsze ustalone, uwalniają ich od fatygi samodzielnego myślenia. Wojna to trochę rzeźnia, a trochę rutyna i nie ma co czepiać się zanadto szczegółów.
Bradamanta w gruncie rzeczy nie tak wiele się od swych kolegów różniła: możliwe, że to swoje pragnienie surowości i rygoru wmówiła sobie sama, na przekór prawdziwej swej naturze. Bo, na przykład, gdyby poszukać w całym wojsku Franków najgorszego flejtucha, to byłaby właśnie ona. Pod względem nieporządku jej namiot bił na głowę wszystkie inne w obozie. Podczas gdy mężczyźni, biedaczyska, radzili sobie jak umieli z tym wszystkim, co zwykło się uważać za robotę kobiecą, jak pranie, łatanie i cerowanie odzieży, zamiatanie, usuwanie tego, co niepotrzebne, ona, wychowana jak księżniczka, nie tykała niczego, i gdyby nie te stare praczki i pomywaczki, które zawsze kręcą się po obozach – jedna w drugą same rajfurki – w jej namiocie byłoby gorzej niż w psiej budzie. Ona zresztą niewiele tam przebywała: jej dzień zaczynał się z chwilą, kiedy nałożyła zbroję i dosiadła konia; i doprawdy stawała się wtedy kimś zupełnie innym, cała błyszcząca od czubka hełmu aż po nosy stalowych kamaszy, olśniewając swoim uzbrojeniem nowiutkim i w najlepszym gatunku, w pancerzu przybranym wstęgami błękitnymi jak kwiatki barwinku; i biada, jeżeli któraś z nich leżała nie tak jak trzeba. To pragnienie, by na polu bitwy wyglądać świetniej niż ktokolwiek inny, było nie tyle wyrazem kobiecej próżności, ile wyzwaniem, nieustannie rzucanym paladynom, chęcią okazania swej nad nimi wyższości. Od rycerza – czy to przyjaciela, czy wroga – wymagała na polu bitwy doskonałości w wyglądzie, zachowaniu i władaniu bronią, wierząc, że jest to oznaką takiejże doskonałości ducha. A ilekroć zdarzyło jej się spotkać kogoś, kto choć raz w pewnej mierze odpowiadał tym jej wymaganiom – budziła się w niej kobieta, i to kobieta o nader silnych miłosnych pragnieniach. W takich chwilach zdawała się doszczętnie zatracać swoje surowe irycerskie ideały: była kochanką zarazem czułą i niepohamowanie gwałtowną. Ale jeżeli mężczyzna, porwany jej zapałem, sam też tracił nad sobą kontrolę, natychmiast siię do niego zrażała i znowu zaczynała szukać kogoś, kto zaimponowałby jej prawdziwym hartem ducha. Ale kogóż to mogła znaleźć! Żaden z chrześcijańskich czy nieprzyjacielskich rycerzy nie zdobył nigdy nad nią władzy: znała słabość i głupotę ich wszystkich.