Ćwiczyła się właśnie w strzelaniu, z łuku na placyku przed swoim namiotem, kiedy Rambald, który szukał jej wciąż bez wytchnienia, po raz pierwszy zobaczył ją z nie osłoniętą twarzą. Miała na sobie krótką tunikę; nagie ramiona napinały łuk; skupiona uwaga nadawała twarzy wyraz surowy i posępny. Włosy, związane na karku, opadały niżej na kształt bujnego końskiego ogona. Ale spojrzenie Rambalda nie zatrzymało się na żadnym z tych szczegółów: widział oto przed sobą kobietę, jej postać, jej barwy, i nie mógł to być nikt inny tylko ona, ta, której prawie dotychczas nie widział, a jednak rozpaczliwie jej pragnął; taka właśnie powinna była być, nie inna.
Strzała śmignęła z łuku i utkwiła w słupie służącym za cel, dokładnie na linii trzech wypuszczonych poprzednio.
– Wyzywam cię do zawodów! – krzykknął Rambald biegnąc ku niej.
Tak to zawsze biegnie młodzieniec do kobiety; ale czy to naprawdę miłość, miłość do niej każe mu to czynić? Czy nie jest to nade wszystko miłość własna, potrzeba zdobycia pewności własnego istnienia, którą to pewność jedynie kobieta mu dać może? Niepewny siebie młodzieniec, szczęśliwy i zrozpaczony zarazem, zakochuje się, bo dla niego kobieta jest czymś, co na pewno istnieje, i ona tylko może go utwierdzić w przekonaniu, że on istnieje także. Ale i kobieta, ona również, jest i zarazem nie jest: oto stoi przed nim, także drżąca, także niepewna, jak to możliwe, by on tego nie dostrzegał? Cóż to rna za znaczenie, które z nich dwojga jest silne, a które słabe? Są sobie równi. Ale młodzieniec nie wie o tym, bo nie chce wiedzieć: pragnie po prostu kobiety, rzeczywistej, naprawdę istniejącej. Ona natomiast wie dużo więcej – a może mniej; w każdym razie zna rzeczy odmienne i właśnie odmiennych, nowych szuka. Z łukiem w ręku stają do zawodów; ona krzyczy na niego, postponuje go, a on nie wie, że to z jej strony zwykła gra. Dokoła unosi się las sztandarów wojsk Francji, godła pułków trzepoczą na wietrze, stojące szeregami konie chrupią nareszcie swój obrok. Pachołkowie przygotowują strawę dla paladynów, którzy w oczekiwaniu na obiad stoją w większych i mniejszych grupkach, przyglądając się, jak to Bradamanta strzela z łuku z chłopcem w zawody. Bradamanta mówi:
– Trafiasz w cel, ale zawsze tylko przypadkiem.
– Przypadkiem? Skoro ani jedna strzała nie chybia?
– Choćbyś sto razy trafił, będzie to i tak tylko przypadek!
– Więc cóż w takim razie nie jest przypadkiem? Komuż się udaje bez przypadku?
Skrajem obozu idzie powoli Agilulf; na białej zbroi zwisa długa czarna opończa; idzie jak ktoś, kto nie chce patrzeć, a jednak wie, że inni patrzą na niego, i stara się okazać, że go to nie obchodzi, choć w gruncie rzeczy obchodzi go bardzo, tylko że nie w ten sposób, jak to sobie inni mogą wyobrażać.
– Rycerzu, pójdź tu pokazać, jak to się robi… – Głos Bradamanty nie brzmi tak wzgardliwie jak jeszcze przed chwilą i nawet wygląd jej utracił coś ze zwykłej dumy. Postąpiła parę kroków w kierunku Agi-lulfa podając mu łuk z napiętą już strzałą.
Agilulf zbliża się powoli, bierze łuk, odrzuca do tyłu poły płaszcza, staje mocno, z jedną stopą wysuniętą w przód, wyciąga przed siebie ramiona i łuk. W jego ruchach nie czuje się gry mięśni i nerwów, nie czuje się wysiłku w kierowaniu strzały do celu: on po prostu reguluje wszystko tak, jak być powinno, ustala ostrze strzały na niewidzialnej linii celu, porusza łukiem dokładnie tyle, ile trzeba, i puszcza cięciwę. Strzała musi trafić w cel, nie może być inaczej. Bradamanta wykrzykuje:
– O, to, to jest strzał!
Agilulf, niewzruszony, ściska w niezawodnych, żelaznych dłoniach łuk jeszcze drgający. Potem opuszcza go, pozwala mu upaść na ziemię. Zgarnia poły płaszcza, zaciska je ręką na pancerzu. I odchodzi. Nic nie miał do powiedzenia i nie inie powiedział.
Bradamanta podjęła z ziemi łuk, uniosła ramiona, potrząsnęła grzywą włosów na plecach.
– Któż inny potrafiłby strzelić z łuku tak czysto? Kto jest tak doskonały w każdym ruchu jak on? – To mówiąc deptała nerwowo kępki trawy i uderzała strzałami o palisadę. Agilulf był już daleko, szedł nie odwracając się za siebie; tęczowe pióra na szyszaku sterczały ku przodowi, kroczył pochylony, z dłońmi zaciśniętymi na piersi, długi płaszcz wlókł się za nim.
Niektórzy spośród zgromadzonych dokoła wojów zasiedli na trawie, ze śmiechem przyglądając się rozzłoszczonej Bradamancie.
– Odkąd się zadurzyła w tym Agilulfie, nie może sobie miejsca znaleźć, biedaczka…
– Co? Coście rzekli? – Rambald, pochwyciwszy w locie te słowa, ścisnął gwałtownie za ramię tego, kto je wypowiedział.
– Ejże, kogutku, próżno pierś wypinasz, nie dasz rady naszej paladynce! Jej podobają się tylko zbroje wyczyszczone na zewnątrz i od środka! To nie wiesz, że jest do szaleństwa zakochana w Agilulfie?
– Ale jakże to być może… Agilulf… Bradamanta… jak to się dzieje?
– A tak, że jak dziewuszka straci chętkę na wszystkich mężczyzn rzeczywistych, jedno, co jej pozostaje, to mieć chętkę na takiego, którego wcale -nie ma…
U Rambalda stało się już niemal nawykiem przy każdej wątpliwości czy rozterce szukać rycerza w białej zbroi. Poczuł to pragnienie i teraz, choć sam nie wiedział, czy chce go prosić o radę, czy szukać z nim zaczepki jako z rywalem.
– Hej, blondyneczko, a nie jest on trochę za wątły do łóżka? – zagadywali Bradamantę towarzysze broni. Doprawdy, żałosny to był upadek; niedawno jeszcze nikt nie pozwoliłby sobie odezwać się do niej w tym tonie.
– Powiedz – nalegali ci zuchwalcy – jak go już rozbierzesz do naga, to co ci zostaje? – i rechotali bardzo ubawieni.
Rambald cierpiał podwójnie słuchając takich rzeczy mówionych o Bradamancie i o rycerzu w białej zbroi; boleść ta pomieszała się z wściekłością – kiedy uświadomił sobie, że on sam w tym wszystkim nie odgrywa żadnej roli i nikomu nawet na myśl nie przychodzi, że jego osoba mogłaby tu zaważyć – i pogrążyła go w rozpaczy odbierając wszelką otuchę.
Bradamanta chwyciła szpicrutę i jęła zataczać nią młyńce w powietrzu, przepędzając natrętów i Rambalda razem z nimi.
– A nie myślicie, że jestem na tyle kobietą, aby zmusić mężczyznę, żeby robił wszystko, co robić powinien? – rzuciła za zmykającymi.
– Hu! hu! – wykrzykiwali. – A może chcesz, żebyśmy mu coś pożyczyli, to tylko słówko nam rzeknij, Bradama!
Rambald, popychany przez innych, szedł razem z czeredą rozswawolonych wojów, dopóki się nie rozproszyła. Wracać do Bra-damanty nie miał już wcale ochoty, a i w towarzystwie Agilulfa czułby się nieswojo. Przypadkowo natknął się na innego samotnego młodzieńca, Torrismonda, młodszego syna księcia Kcrnwalii, który szedł z wzrokiem wbitym w ziemię, melancholijnie pogwizdując. Rambald przyłączył się do tego prawie mu nie znanego kolegi, a ponieważ czuł nieodpartą potrzebę wywnętrzenia się, nawiązał z nim rozmowę.
– Jestem tutaj nowy, nic nie wiem, wszystko jest inaczej, niż się spodziewałem, wszystko się wymyka, nie dochodzi człowiek do niczego i nic nie rozumie.
Torrismond nie podniósł oczu, przerwał tylko na chwilę swoje posępne gwizdanie i powiedział:
– Wszystko to obrzydliwość.
– Ja, widzisz – rzekł Rambald – nie byłbym może aż takim pesymistą; są chwile, kiedy czuję się pełen zapału, nawet podziwu, wydaje mi się, że nareszcie wszystko rozumiem, i mówię sobie: jeżeli teraz widzę wszystko pod właściwym kątem, jeżeli wojowanie w armii Franków rzeczywiście tak wygląda, no to właśnie tak to sobie przecież wymarzyłem. Tylko że zaraz okazuje się inaczej i niczego nigdy nie możesz być pewny…