Выбрать главу

Tylko na końcu stołu, gdzie siedzi Agi-lulf, wszystko odbywa się czysto, składnie i w spokoju, ale służba więcej ma roboty z nim, który nie je, niż z całą resztą biesiadników. Przede wszystkim – podczas gdy cały stół zalegają brudne talerze i między jednym a drugim daniem niepodobna ich pozmieniać, każdy więc je na czym się trafi, choćby wprost z obrusa – Agilulf żąda, by wciąż stawiano przed nim świeże nakrycia i sztućce, talerze, talerzyki, miski i miseczki, kielichy i czarki najrozmaitszego kształtu i pojemności, widelce, łyżki, łyżeczki i noże (biada służbie, jeśli nie są dobrze wyostrzone), a pod względem czystości jest tak wymagający, że wystarczy najlżejsza smuga na kielichu czy sztućcu, by je odesłał z powrotem. Nabiera każdego dania: niedużo, ale nabiera; nie przepuści ani jednego. Na przykład odkroi sobie płatek dziczej pieczeni, na jednym talerzu położy mięso, na miseczkę naleje odrobinę sosu, potem ostrym nożem kraje mięso na drobniutkie kawałeczki. Każdy kawałeczek przenosi na inny talerz, macza w ostrym sosie, aż dobrze nasiąknie, przekłada na trzeci z kolei talerzyk i raz po raz przywołuje pachołka, żeby zabrał ten, a przyniósł mu inny, czysty talerz. Z każdym daniem ma do czynienia dobre pół godziny, nie mówiąc już o takich, jak kurczę, bażant, drozdy: tym bawi się gpdzinami, nie tykając potraw inaczej niż końcami małych specjalnych nożyków, które wciąż każe sobie zmieniać, by móc zdjąć z każdej kosteczki najmniejszą bodaj odrobinę mięsa. Również winem nie gardzi, tylko wciąż je przelewa i dzieli na mnóstwo maleńkich porcyjek w kielichach, czarkach i szklenicach, które ma przed sobą; miesza jedno z drugim, by „w końcu kazać pachołkowi zabrać je i przynieść czyste naczynia. Zużywa też dużo chleba: ugniata miękisz, toczy z niego malutkie kuleczki, zupełnie jednakowe, i układa je na obrusie w równych rzędach; skórkę drobi na okruszki, z których buduje małe piramidki: dopóki, znudziwszy się, nie każe oczyścić obrusa przy swoim nakryciu małą miotełką. A potem zaczyna od nowa.

Choć taki zajęty, nie uroni ani strzępka z rozmów toczących się przy stole i zawsze w porę wtrąci sprostowanie.

O czym rozmawiają przy uczcie paladyni? Przechwalają się, oczywiście.

Roland mówi:

– Przyznać muszę, że w bitwie pod Aspromont zanosiło się na kiepski koniec, zanim pokonałem w pojedynku króla Ago-lanta i odebrałem mu Durendalę. Trzymał ją tak mocno, że kiedy odrąbałem mu prawe ramię, dłoń pozostała zaciśnięta na rękojeści i musiałem użyć cęgów, żeby ją rozewrzeć. A na to Agilulf:

– Nie po to mówię, by ci kłam zadawać, ale gwoli ścisłości muszę zauważyć, że miecz twój uzyskany został od nieprzyjaciela na mocy układu o zawieszeniu broni, pięć dni po bitwie pod Aspromont. Figuruje on w wykazie broni lekkiej, przekazanej wojsku Franków jako jeden z warunków układu.

Mówi Rynald:

– A jednak twoja Durendala nie da się porównać z moją Fusbertą. Kiedy w czasie przejścia przez Pireneje zaatakowałem smoka, przeciąłem go jednym ciosem na pół, a wiadomo wam przecież, że skóra smoka twarda jest jak diament.

Agilulf prostuje:

– Zaraz, zaraz, ustalmy stan faktyczny: przejście przez Pireneje miało miejsce w kwietniu, a w kwietniu, każdy to wie, smoki zmieniają skórę i są miękkie jak noworodki.

A paladyni:

– No, dobrze, dobrze, tego dnia czy innego, w tym miejscu czy innym, w każdym razie tak było i nie ma po co szukać dziury w całym…

Ale byli źli. Ten Agilulf, który zawsze wszystko pamięta, na każdą okoliczność przytoczy odpowiedni dokument i choćby nie wiem jak słynny był czyn przez wszystkich uznany, zapamiętany w najmniejszym szczególe przez wszystkich, którzy nigdy nie widzieli go na oczy – on zawsze próbuje sprowadzić go do błahego epizodu, wartego wzmianki tylko w wieczornym raporcie przed dowódcą pułku. Między tym, co się dzieje na wojnie, a tym, co się później opowiada, jak świat światem zachodziły pewne różnice, ale w życiu wojownika nie ma znaczenia, czy jakiś fakt zdarzył się naprawdę, czy nie; przecież sama twoja osoba, twoja siła, twój nieodmienny sposób postępowania stanowią gwarancję, że jeśli nawet jakaś rzecz trochę inny miała przebieg, to przecież mogła mieć właśnie taki i może go mieć w przyszłości, jeżeli zaistnieje podobna okazja. Ale ktoś taki jak Agilulf nie ma nic na poparcie swoich czynów, czy to prawdziwych, czy fałszywych; jeśli nie są dzień po dniu protokołowane – wpisane do rejestrów – pozostaje po nich tylko pustka, pusta ciemność. Chciałby więc urządzić tak samo kolegów, te gąbki nasiąkłe winem z Bordeaux i przechwałkami, pięknymi projektami, co stają się od razu przeszłością, nigdy nie istniejąc w teraźniejszości, i legendami przypisywanymi kolejno to temu, to drugiemu czy trzeciemu, póki nie znajdzie się bohater, który się do nich nada. Raz po raz wzywa ktoś na świadka Karola Wielkiego. Ale cesarz przeżył już tyle wojen, że wszystkie pomieszały mu się we wspomnieniu i nie wie już nawet dokładnie, w jakiej to właściwie biją się teraz. Jego zadanie to prowadzić tę wojnę, która w danej chwili się toczy, i co najwyżej pomyśleć jeszcze o następnej. Wojny już zakończone – wiadomo, potoczyły się tak czy inaczej, a to, co później o nich prawią kronikarze i trubadurzy, wymagałoby tu i ówdzie małej poprawki. Ale trudno żądać, by cesarz deptał każdemu po piętach i wtrącał się ze swoimi sprostowaniami. Jedynie w tych wypadkach, kiedy wyskoczy jakieś łgarstwo mogące wywołać niepożądane skutki w organizacji armii, stopniach wojskowych, tytułach szlacheckich czy kwestiach terytorialnych, musi majestat cesarski wypowiedzieć swoje słowo. „Swoje” – tak się to mówi, ale rzecz jasna, że tutaj wola władcy niewiele znaczy: trzeba się liczyć z faktami, wydawać sądy na podstawie wyraźnych dowodów, przestrzegać poszanowania praw i obyczajów. Toteż kiedy się do niego zwracają, wzrusza ramionami, zbywa ich ogólnikami, czy zgoła jakimś nic nie znaczącym zdaniem: „Ha! Któż to wie! Na wojnie jak na wojnie” – i zaczyna mówić o czym innym. A temu rycerzowi Agilulfowi z Guildiverny, który nie przestaje kręcić swoich gałek z chleba i uparcie kwestionuje wszystkie czyny rycerskie, które przecież – nawet jeśli podane iw wersji niezupełnie ścisłej – stanowią niezaprzeczoną chwałę armii, cesarz jak najchętniej wlepiłby jakąś bardzo dokuczliwą funkcję służbową; ale cóż, kiedy jak mu mówiono, najudążliwsze nawet służby są dla tego rycerza upragnionymi próbami gorliwości, a w takim razie po co?

– Nie rozumiem, czemu się tak wszystkiego czepiasz, Agilulfie – rzekł Olivier. – Chwała czynów rycerskich sama przez się rozrasta się w pamięci ludu i to właśnie dowodzi, że jest chwałą prawdziwą, zasłużoną podstawą tytułów i rang, jakie nam zostają nadane.

– Nie moich! – rzucił ostro Agilulf. – Każdy mój stopień czy tytuł otrzymałem za czyny dokładnie sprawdzone i poparte dokumentami nie do obalenia!

– Niekoniecznie! – odezwał się ktoś.

– Kto to powiedział, odpowie mi za to! – rzekł Agilulf wstając.

– Uspokój się, uspokój – jęli go powściągać inni – ty, który zawsze masz coś do zarzucenia czynom innych, nie możesz się obrażać, jeśli się ktoś czepi i twoich…

– Ja nikogo nie obrażam: ograniczam się do precyzowania faktów, ich daty, miejsca i dowodów!

– To ja powiedziałem i gotów jestem udowodnić – przemówił wstając młody rycerz, pobladły z przejęcia.

– Pragnąłbym w istocie usłyszeć Tor-rismondzie, co takiego znalazłeś w mojej przeszłości, co dałoby się zakwestionować – przemówił Agilulf do młodzieńca, którym był nie kto inny, tylko Torrismond z Korn-walii. – Chciałbyś może, na przykład, zaprzeczyć, że pasowano mnie na rycerza za to, iż, dokładnie przed piętnastu laty, ocaliłem od zgwałcenia przez dwóch rozbójników dziewicę krwi królewskiej, córkę króla Szkocji, Sofronię?