– Ojcem moim jest Świątobliwy Zakon Rycerzy Świętego Graala.
Szmer przeszedł wzdłuż biesiadnego stołu. Ten i ów spośród rycerzy przeżegnał się.
Moja matka była żywą i śmiałą dziewczynką – wyjaśnił Torrismond – i lubiła zapuszczać się głęboko w lasy otaczające zewsząd zamek królewski. Pewnego dnia w leśnej gęstwinie napotkała Rycerzy Świętego Graala, którzy tam obozowali, ćwicząc swego ducha w samotności i oddaleniu od świata. Dziewczynka zaczęła się z nimi bawić i od tej pory, ilekroć udało jej się umknąć spod nadzoru domowego, biegła do obozowiska rycerzy. I te dziecinne igraszki sprawiły, że w niedługim czasie stała się brzemienna.
Karol Wielki milczał chwilę pogrążony w myślach, wreszcie przemówił:
– Rycerze Świętego Graala złożyli wszyscy ślub czystości, żaden z nich więc nie będzie mógł uznać cię za syna.
– I wcale bym tego nie chciał – rzekł Torrismond. – Moja matka nigdy mi nie mówiła o którymś z nich specjalnie, nauczyła mnie natomiast czcić i uważać za swego ojca Zakon jako całość.
– Skoro tak – rzekł Karol Wielki – to Zakon jako całość nie jest związany żadnym takim ślubem i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby uznał się ojcem jakiegoś ludzkiego stworzenia. Jeżeli uda ci się odnaleźć Rycerzy Świętego Graala i nakłonić ich, żeby uznali w tobie syna całego Zakonu, prawa twoje, zważywszy przywileje tego zgromadzenia, nie różniłyby się niczym od tych, które ci przysługiwały jako synowi znakomitego rodu.
– Pojadę – rzekł Torrismond.
Był to więc wieczór odjazdów w obozie Franków. Agilulf starannie i drobiazgowo przygotował do drogi swój rynsztunek i konia. Gurdulu pozgarniał na chybił-trafił derki, zgrzebła, garnki, zrobił z tego wszystkiego tobół, umieścił go przed sobą na koniu, tak że nie widząc, dokąd jedzie, skierował się w stronę przeciwną niż jego pan i pogalopował w świat, raz po raz gubiąc coś po drodze.
Nikt nie przyszedł pożegnać odjeżdżającego Agilulfa, nikt prócz paru chłopców stajennych i pomocników kowalskich, którzy nie znali się na subtelnych rozróżnieniach, za to rozumieli, że ten oficer, choć bardziej uprzykrzony od innych, jest też od innych nieszczęśliwszy. Paladyni, zasłaniając się wymówką, że nie byli powiadomieni o godzinie odjazdu, nie przyszli. Właściwie nie była to nawet wymówka; bo od chwili opuszczenia uczty Agilulf nie przemówił do nikogo ni słowa. Odjazd jego nie wywołał też żadnych komentarzy: jego funkcje rozdzielono tak, żeby każda była przez kogoś wypełniona i jakby na skutek milczącej umowy okryto nieobecność nieistniejącego rycerza powszechnym milczeniem.
Jedyną osobą, którą ten wyjazd poruszył, a nawet wstrząsnął, była Bradamanta. Przybiegła do swego namiotu i – prędko! prędko! – zwołała klucznice, pomywaczki, dziewki kuchenne – prędko – ciskała bezładnie różnymi częściami zbroi, bronią, sztukami odzieży, i to nie tak, jak to zwykle czyniła rozbierając się czy po prostu w przypływie złości, ale tak, jakby chciała dokonać przeglądu swoich irzeezy przed drogą.
– Przygotujcie mi wszystko, odjeżdżam, odjeżdżam stąd, nie zostanę ani minuty dłużej; on pojechał, jedyny, który nadawał temu wojsku jakiś sens, jedyny, który mógł nadać sens także mojemu życiu i mojemu wojowaniu, teraz została tu już tylko gromada opojów i bydląt, nie wyłączając mnie, a życie to tylko tarzanie się między łóżkiem a trumną, on jeden rozumiał jego tajemną geometrię, jego ład, on jeden umiał pojąć jego początek i koniec!
Tak mówiąc spiesznie nakładała na siebie jedną po drugiej części zbroi polowej, narzuciła płaszcz błękitny jak kwiecie barwin-ku; oto już siedziała w siodle, męska w każdym szczególe prócz owej dumnej męskiej postawy, właściwej kobietom obdarzonym prawdziwą kobiecością; spięła konia, ruszyła galopem, przewracając palisadę, zrywając linki namiotów, tratując stragany masarskie i niebawem zniknęła w tumanie pyłu. Tuman ten dostrzegł Rambald i pobiegł za nią pędem.
– Dokąd to, dokąd Bradamanto?! Ja tu jestem, dla ciebie, przez ciebie, a ty odjeżdżasz! – wołał za nią z tym tępym, pełnym urazy uporem zakochanego, który chciałby przez to powiedzieć: „Oto jestem tutaj, młody, przepełniony miłością, jakże może jej się moja miłość nie podobać, czegóż ona chce, czemuż mnie nie bierze, czemu mnie nie kocha, czegóż więcej pragnąć może niż tego, co ja czuję, że mogę i powinienem jej dać?” Szalał tak, nie dając do siebie przystępu -rozsądkowi, aż w pewnej chwili miłość do niej stała się miłością do siebie samego, do siebie zakochanego w niej, miłością do tego, czym mogliby być oni oboje razem, a nie są. Ogarnięty furią Rambald pędzi do swego namiotu, na gwałt przygotowuje konia, broń, sakwy podróżne i rusza także, bo dobrze walczyć na wojnie można tylko wtedy, gdy spomiędzy grotów włóczni przeziera uśmiech kobiecych ust, i wtedy wszystko – rany, pył bitewny i woń końska – ma tylko smak tego uśmiechu.
Również i Torrismond wyruszył tego wieczora, tak samo smutny i zarazem pełen nadziei. Pragnął odnaleźć lasy, wilgotne, ciemne lasy swego dzieciństwa, matkę, dni spędzone w jaskini, a jeszcze dalej – czyste braterstwo ojców, zbrojnych i czujnych dokoła ognisk swego ukrytego przed światem obozu, biało ubranych, milczących, tam, w najdzikszej leśnej gęstwinie, gdzie nisko zwieszone gałęzie drzew muskają bujne paprocie, a tłusta czarna ziemia rodzi grzyby, które nigdy nie oglądają słońca.
Karol Wielki powstał zza biesiadnego stołu, chwiejąc się nieco na nogach, oszołomiony nowinami o wszystkich tych nagłych wyjazdach. Idąc w stronę cesarskiego namiotu rozmyślał o czasach, kiedy w podobny sposób wyruszali Astulf, Rynald, Gwidon Dziki, Roland, by dokonywać czynów, które potem żyły w pieśniach poetów. A teraz nie sposób było ruszyć ich z miejsca, tych weteranów, poza niezbędnym minimum funkcji służbowych. „Niech jadą, młodzi są, niech coś zdziałają” – mówił sobie Karol Wielki, przywykły, jak wszyscy ludzie czynu, dopatrywać się czegoś dobrego we wszelkim ruchu. Myśli te zaprawione były pewną goryczą ludzi starych, którzy więcej cierpią nad utratą rzeczy dawnych, niż cieszą się z nadejścia nowych.
8.
Otóż i wieczór, pisanie teraz szybciej roi idzie, od rzeki nie słychać już innych głosów prócz szumu wodospadu, do okna przylatują cicho nietoperze, gdzieś czasem zaszczeka pies, od stogów siana dobiegnie jakiś głos. Może nie tak źle wybrała dla mnie pokutę matka przeorysza: raz po raz spostrzegam się, że pióro zaczyna biec po papierze, jakby sarno z siebie, a ja tylko podążam za nim. Oboje – pióro i ja – dążymy ku prawdzie, tej prawdzie, o której wciąż się spodziewam, że wyjdzie mi naprzeciw z głębi białej karty, i którą doścignę dopiero wówczas, kiedy przy pomocy pióra zdołam pogrzebać wszystkie grzechy – gnuśność, niezadowolenie z życia, złości – które tu w moim zamknięciu mam odpokutować.
I nagle wystarczy odgłos szczurzego skoku (strych klasztorny roi się od szczurów), nagły poryw wiatru zatrzaskujący okiennicę (zawsze rada każdej dystrakcji, zrywam się czym prędzej, by ją otworzyć), wystarczy, by jakiś epizod tej historii dobiegł końca i trzeba było rozpocząć nowy, czy choćby tylko rozpocząć nową linijkę pisma – a już pióro staje się znowu ciężkie jak belka i droga ku prawdzie urywa się, niepewna.
Teraz na przykład muszę opisać ziemie, które przebiega w swej wędrówce Agilulf i jego sługa: wszystko musi być jasno wyobrażone na tej karcie – zakurzony trakt, rzeka, most; oto Agilulf przebywa most lekkim truchtem, tok-tok, tok-tok, niewiele ciąży koniowi ten rycerz bez ciała, jego rumak może odbywać długa, długą drogę bez zmęczenia, a i on sam jest, jak zawsze, niezmordowany. Teraz z kolei most dudni ciężkim galopem, tututam! tututam! – to i Gurdulu kurczowo uczepiony szyi swego wierzchowca; głowy ich są tak blisko siebie, że nie wiadomo, czy koń myśli głową pachołka, czy pachołek głową konia. Znaczę na karcie linię prostą, gdzieniegdzie załamaną pod kątem prostym – to droga Agilulfa. Ta druga linia – pełna zakrętasów i pętli – to ślad Gurdulu. Niech tylko przeleci przed nim motyl, już Gurdulu kieruje za nim konia, już mu się zdaje, że nie siedzi na koniu, lecz na grzbiecie motyla, wnet gubi drogę i krąży po łąkach. Tymczasem Agilulf jedzie dalej przed siebie, prosto wytkniętą drogą. Zdarza się, że bezdrożny szlak Gurdulu zbiegnie się z jakimś niewidocznym skrótem {a raczej koń pobiegnie wybraną przez siebie ścieżką, bo jeździec zgoła nim nie kieruje) i po wielu zakrętasach i nawrotach włóczęga odnajduje się u boku swego pana na właściwym trakcie.