W tym miejscu nad rzeką zaznaczam młyn. Agilulf zatrzymuje się i pyta o drogę. Młynarka odpowiada mu grzecznie, częstuje winem i chlebem, ale on odmawia. Przyjmuje tylko obrok dla konia. Droga jest pełna kurzu i słońca. Poczciwi młynarzowie dziwią się, że rycerzowi nie chce się pić.
Ledwo odjechał, zjawia się Gurdulu z takim rumorem, jakby cały pułk galopował.
– Nie widzieliście mojego pana?
– A kto jest twoim panem?
– Rycerz… nie: koń…
– Jesteś w służbie u konia?
– Nie… to mój koń jest w służbie u innego konia…
– A kto na tym koniu jedzie?
– Eee… tego nie wiadomo.
– A na twoim koniu kto jedzie?
– Ba! Jego o to spytajcie!
– I ty także nie chcesz jeść ani pić?
– O, tak, tak! Jeść! Pić! – i pożądliwie łyka ślinę.
To, co teraz rysuję, to miasto otoczone murami. Tędy wypada droga Agilulf a. Ale straże przy bramie żądają, żeby odsłonił twarz; mają rozkaz nie przepuszczania nikogo z zakrytą twarzą, bo mógłby to być srogi rozbójnik, który grasuje w okolicy. Agilulf odmawia, dobywa miecza, siłą wywalcza sobie przejście, a potem ucieka.
To, co rysuję za miastem, to las. Agilulf przemierza go wzdłuż i wszerz dopóty, póki nie odszuka straszliwego zbója. Rozbraja go, zakuwa w łańcuchy i wlecze przed tych zbirów, którzy wzbraniali mu wstępu do miasta.
– Oto macie w więzach tego, któregoście się tak bali!
– Bądź błogosławiony, biały rycerzu! Ale powiedz nam, kim jesteś i dlaczego nie chcesz podnieść przyłbicy.
– Moje imię znajduje się u kresu mojej podróży – odpowiada Agilulf i odjeżdża.
W mieście jedni mówią, że to archanioł, inni, że dusza pokutująca.
– Koń biegł tak lekko – mówi ktoś – jakby nie miał nikogo na grzbiecie.
Tam, gdzie las się kończy, biegnie inna droga, prowadząca także do miasta. Tą drogą jedzie Bradamanta. Strażnikom przy bramie mówi:
– Szukam rycerza w białej zbroi. Wiem że jest tutaj.
– Nie. Nie ma go – odpowiadają.
– Jeżeli go nie ma, to właśnie jest on.
– Więc jedź go szukać tam, gdzie jest. Stąd odjechał.
– Widzieliście go naprawdę? Biała zbroja, wydaje się, że w środku jest człowiek…
– A któż tam jest, jeśli nie człowiek?
– Ktoś, kto więcej znaczy od jakiegokolwiek człowieka!
– Wygląda mi to coś na diabelskie sztuczki – odzywa się jakiś starzec -^:akże i twoje sztuczki, rycerzu o słodkim głosie!
Bradamanta spina konia i ucieka. Wkrótce potem na rynek wjeżdża Rambald i wstrzymuje konia:
– Nie przejeżdżał tędy rycerz?
– Jaki? Dwóch tu przejeżdżało, a ty jesteś trzeci.
– Mówię o tym, który gonił drugiego.
– Czy to prawda, że jeden z nich nie jest człowiekiem?
– Ten drugi to kobieta.
– A pierwszy?
– Nic.
– A ty?
– Ja? Ja… jestem człowiekiem, mężczyzną.
– Chwała Bogu!
Agilulf jedzie drogą, Gurdulu za nim. Nagle na drogę wbiega dziewczyna – włosy potargane, suknia w strzępach – i rzuca się na kolana. Agilulf wstrzymuje konia.
– Ratunku, szlachetny rycerzu! – woła dziewczyna – o pół mili stąd stado straszliwych niedźwiedzi trzyma w oblężeniu zamek mojej pani, zacnej wdowy Briscilli. W zamku jest nas tylko kilka bezbronnych kobiet. Nikt nie może wejść ani wyjść. Spuszczono mnie na sznurze z murów i tylko cudem umknęłam z pazurów tych bestii. Rycerzu, przybądź nas uwolnić!
– Mój miecz jest zawsze na usługi wdów i istot bezbronnych – rzecze Agilulf. – Gurdulu, weź to dziewczę na siodło, niech nas poprowadzi do zamku swojej pani.
Jadą górską drożyną. Giermek na przedzie, ale drogi wcale przed sobą nie widzi. Pierś kobiety usadowionej w objęciu jego ramion przebłyskuje pełna i różowa spomiędzy strzępów odzienia. Gurdulu czuje, że traci głowę.
Dziewczyna nie odrywa oczu od Agilulfa.
– Jak szlachetną postawę ma twój pan! – mówi.
– Hm, hm – mruczy Gurdulu w odpowiedzi, wyciągając dłoń w kierunku tego ciepłego łona.
– Jest taki pewny siebie i wyniosły w każdym słowie, każdym geście… – ciągnie dziewczyna wciąż wpatrzona w Agilulfa.
– Hm – odpowiada Gurdulu i obiema rękami, okręciwszy wodze dokoła przegubu, usiłuje wybadać, jakim sposobem ktoś może być tak jędrny i tak miękki jednocześnie.
– A głos – mówi dziewczyna – taki ostry, metaliczny…
Z ust Gurdulu dobywał się tylko głuchy pomruk, może dlatego że ma usta wciśnięte w zagłębienie pomiędzy szyją a ramieniem dziewczyny i zupełnie jest zagubiony w tym rozkosznym wonnym zakątku.
– Jakaż szczęśliwa będzie moja pani, że to on właśnie uwolni ją od niedźwiedzi… O, jakże jej zazdroszczę… Ale popatrz no: zboczyliśmy z drogi! Co z tobą, giermku, żeś taki roztargniony?
Na zakręcie ścieżki ubogi pustelnik wyciąga rękę z miseczką prosząc o jałmużnę. Agilulf, który każdego napotkanego żebraka z reguły obdarza jałmużną w niezmiennej wysokości trzech soldów, wstrzymuje konia i szpera w sakiewce.
– Niech wam Bóg błogosławi, rycerzu – rzecze pustelnik chowając monetę do kieszeni, a potem daje mu znak, żeby się nachylił, bo chce szepnąć mu coś na ucho: – A ja odpłacę wam się zaraz dobrą radą: strzeżcie się wdowy Priscilli! Bajka o niedźwiedziach to zwykła pułapka: ona sama chowa te niedźwiedzie, żeby mieli ją od czego ratować mężni rycerze przejeżdżający pobliskim traktem. Przywabia ich do swego zamku, żeby zaspokajać swoje nigdy nie nasycone żądze.
– Może to i prawda, co powiadacie, braciszku – odpowiada Agilulf – ale ja jestem rycerzem i nie mogę odmawiać pomocy kobiecie, która błaga o nią ze łzami.
– Nie boicie się płomieni rozpusty? Agilulf zmieszał się trochę.
– No, cóż, zobaczymy…
– Wiecie, co zostaje z rycerza, który raz wszedł do tego zamku?
– Cóż takiego?
– To właśnie, co widzicie. Ja także byłem rycerzem, ja także ratowałem Priscillę od niedźwiedzi, i oto co się ze mnie zrobiło.
Rzeczywiście wyglądał raczej żałośnie.
– Zapamiętam wasze doświadczenia, bracie, ale i nie cofnę się przed próbą – to rzekłszy Agilulf spiął konia i dopędził Gurdulu z dziewczyną.
– Strasznie lubią plotkować ci pustelnicy – odezwała się dziewczyna. – Nigdzie indziej, w kompanii duchownej czy świeckiej nie spotkasz tyle plotek i obmowy.
– Dużo jest pustelników w tych stronach?
– Mnóstwo. I ciągle przybywa jakiś nowy.
– Ja nie będę jednym z nich – rzekł Agilulf. – Spieszmy się.
– Słyszę już ryk niedźwiedzi! – wykrzyknęła dziewczyna. – Boję się! Pozwólcie mi zsiąść i ukryć się za tym żywopłotem.
Agilulf śmiało wjechał na plac, pośrodku którego wznosiły się mury zamku. Dokoła aż czarno było od niedźwiedzi. Na widok konnego rycerza stanęły w zwartym szyku zagradzając mu drogę i szczerząc groźnie zęby. Agilulf natarł na nie, wywijając włócznią, niejednego przebił, inne ogłuszył, pobił, pokaleczył. Przybyły w ślad za nim Gurdulu zaatakował bestie rożnem. Nie minęło dziesięć minut, a już wszystkie prócz tych, które zostały na placu boju, rozciągnięte na kształt futrzanych dywaników, umknęły kryjąc się w leśnej gęstwinie.