Выбрать главу

Ale zaraz otrząsnął się i szybkim krokiem ruszył ku stajniom. Znalazłszy się tam, stwierdził, że konie nie zostały należycie obrządzone; skrzyczał masztalerzy, powyznaczał kary koniuchom, posprawdzał kolejność służb, porozdzielał funkcje, objaśniając kolejno i drobiazgowo każdemu, co i jak ma być wykonane, po czym kazał powtarzać otrzymane rozkazy chcąc się upewnić, że wszystko zostało zrozumiane. A ponieważ raz po raz wychodziły na jaw jakieś zaniedbania w służbie kolegów-paladynów, wzywał ich jednego po drugim odrywając od miłych, leniwych pogwarek wieczornych; przedstawiał im dyskretnie, lecz z nieugiętą ścisłością ich uchybienia i wyprawiał tego na pikietę, owego na zwiady, jeszcze innego z patrolem, i tak dalej. Miał zawsze słuszność i paladyni nie mogli się wykręcać, nie kryli jednak swego niezadowolenia. Agilulf Emo Bertrandin z Guildiverny i tak dalej, z Cor-bentraz i Sury, paladyn Selimpii i Fezu stanowił niezaprzeczenie wzór żołnierza; ale to nie przeszkadza, że był im wszystkim nad wyraz antypatyczny.

2.

Dla wojska w polu noc wyregulowana jest ściśle i niezmiennie, jak ruch ^gwiazd na niebie: kolejność wart, oficerskie dyżury, patrole. Cała reszta – nieustający harmider wojacki, dzienny rozgwar, z którego w każdej chwili może wyskoczyć niby znarowiony koń coś niespodziewanego – wszystko to teraz ucichło, gdyż sen zmorzył dwu i czworonożnych obrońców chrześcijaństwa; konie stoją cicho w szeregach, czasem tylko da się słyszeć stuk kopyta albo krótkie rżenie; ludzie, uwolnieni nareszcie od hełmów i pancerzy, radzi, że znów odzyskali ludzką osobowość, odrębną i dającą się odróżnić od innych, chrapią wszyscy jak jeden mąż.

Po drugiej stronie, w obozie Niewiernych, to samo; tak samo przechadzają się tam i na powrót wartownicy, tak samo dowódca straży, kiedy ostatnie ziarenka piasku przesypią się w klepsydrze, idzie budzić ludzi na zmianę warty; tak samo też oficer dyżurny wykorzystuje nocne czuwanie i pisze list do żony. Patrole obu stron – te chrześcijańskie i te niewierne – wysuwają się na pół mili przed swoje linie, dochodzą prawie do skraju lasu, ale potem zawracają, każdy w swoją stronę, nigdy się nie spotykając; po powrocie do obozu raportują, że wszędzie panuje spokój, i kładą się spać. Gwiazdy i księżyc suną cicho i powoli nad obu wrogimi obozami. Nigdzie nie śpi się tak dobrze jak w wojsku.

Tylko Agilulf nie znał tego odprężenia, tej ulgi. Szczelnie zamknięty w swojej zbroi, w swoim namiocie, jednym z najporządniej-szych i najwygodniejszych w całym chrześcijańskim obozie, próbował leżeć spokojnie na wznak, ale myśleć nie przestawał. A nie były to leniwe, pierzchające myśli człowieka, którego ogarnia sen, lecz precyzyjne, logiczne rozumowanie. Po pewnym czasie uniósł się na łokciu: czuł potrzebę zajęcia się jakąś ręczną pracą; mógłby na przykład wyglansować miecz, który i tak błyszczał pięknie, albo nasmarować tłuszczem spojenia zbroi. Niedługo trwało, a już podniósł się, ujął włócznię i puklerz, już jego bielejąca zjawa jęła przesuwać się tu i tam poprzez obóz. Ze stożkowatych namiotów dolatywał istny koncert chrapania uśpionych ludzi. Czym jest ta możność zamknięcia oczu, zatracenia świadomości samego siebie, pogrążenia się w pustkę sennych godzin, aby potem, w chwili przebudzenia, odnaleźć się tym samym co przedtem i nawiązać z powrotem nici swoich spraw życiowych – o tym Agilulf nie mógł mieć żadnego pojęcia; toteż zazdrość, której przedmiotem była owa zdolność spania, właściwa osobom istniejącym, była raczej niejasna, nieokreślona – zazdrość o coś, czego właściwie nie umie się dokładnie pojąć. Najbardziej uderzał go i niepokoił widok bosych nóg wystających tu i ówdzie spod płótna namiotów, z wielkim palcem sterczącym ku górze; pogrążony we śnie obóz stanowił królestwo ciał, istną wystawę starego mięsa Adamowego, cuchnącego wypitym winem i znojem żołnierskiego dnia; a u wejścia do namiotów leżały puste, rozebrane na części zbroje, które giermkowie i pachołki mieli rankiem wyczyścić i doprowadzić do porządku. Agilulf krążył niespokojny, czujny, a zarazem wyniosły: widok ciała ludzi, którzy ciało posiadali, wywoływał w nim niemiłe uczucie zbliżone do zazdrości, ale nie pozbawione dumy i jakiejś lekkiej pogardy. Czymże oto byli jego koledzy, ci sławni, tyle wychwalani rycerze? Zbroje, świadectwo ich rangi i znakomitych imion, ich czynów, ich potęgi i męstwa, były tylko zewnętrzną skorupą, pustym żelastwem; ludzie chrapali wtuleni twarzą w poduszki, z otwartych ust ściekały im strużki śliny. On jeden tylko nie dawał się rozebrać na części, poćwiartować: w każdej chwili dnia czy nocy był i pozostawał Agilulfem Bertrandinem z Guildiverny i tak dalej, i tak dalej, który dnia takiego a takiego dokonał ku chwale chrześcijańskiego oręża takich a takich czynów i uzyskał w siłach zbrojnych cesarza Karola Wielkiego dowództwo takich a takich jednostek. A prócz tego właścicielem białej zbroi, najpiękniejszej w całym wojsku, nieodłącznie z sobą związanej. I najlepszym oficerem spośród tych wielu, którzy przecież tak znakomitych dokonywali czynów: po prostu najlepszym ze wszystkich oficerów. A mimo to błąkał się po nocy głęboko nieszczęśliwy. Dobiegł go głos.

– Mości oficerze, proszę wybaczyć, ale kiedy przyjdzie zmiana? Postawili mnie tu już trzy godziny temu! – Był to żołnierz stojący na warcie. Opierał się o swoją włócznię ciężko i tak jakoś, jakby miał boleści.

Agilulf nawet się nie odwrócił. – Mylisz się – rzucił przez ramię – nie jestem dowódcą straży. – I poszedł dalej.

– Przepraszam, panie oficerze. Widząc, że pan się tu kręci, myślałem…

Najmniejsze bodaj uchybienie w służbie budziło w Agilulfie nieprzepartą chęć kontrolowania wszystkiego, szukania innych jeszcze błędów i zaniedbań, bolał nad tym, że coś zostało zrobione źle, nie tak jak należy. Ale ponieważ w danej chwili nie był obowiązany do tego rodzaju inspekcji, gdyby ją podjął, byłoby to wtrącaniem się w cudze • sprawy, a nawet oznaką niezdyscyplinowania. Agilulf starał się więc powstrzymać, ograniczyć swoje zainteresowania do szczegółów, którymi nazajutrz i tak wypadłoby mu się zająć, jak na przykład porządek wśród stojaków do trzymania włóczni albo dyspozycje co do przechowania siana w suchości… Ale jego biała zjawa wciąż deptała po piętach to dowódcy wart, to dyżurnemu oficerowi, to żołnierzom z patrolu, myszkującym po kantynie w poszukiwaniu jakiegoś pozostałego z wieczora gąsiorka wina… Za każdym razem Agilulf przeżywał moment wahania, czy ma się zachować tak jak ktoś, kto samą swoją obecnością umie narzucić poszanowanie władzy, czy też jak ktoś kto znalazłszy się tam, gdzie nie powinien się znajdować, cofa się dyskretnie i udaje, że wcale go tam nie ma. W niepewności swej zatrzymał się, zatroskany, i nie mógł się zdobyć ani na jedno, ani na drugie. Czuł tylko, że wszystkim przeszkadza i byłby chciał zrobić coś, co by mu dało okazję jakiegokolwiek kontaktu z bliźnimi – chciało mu się wykrzykiwać głośno rozkazy, kląć i wymyślać po kapralsku, rzucać grube żarty kompanom w oberży. Ale zamiast tego mamrotał niezrozumiale jakąś formułkę powitalną z nieśmiałością maskowaną pychą czy też z pychą łagodzoną nieśmiałością, i szedł dalej. Czasem zdawało mu się, że ktoś się do niego odzywa, i odwracał się mówiąc: – Hę? – ale zaraz przekonywał się, że to nie do niego mówiono, i odchodził spiesznie, jakby uciekał. Znalazł się na krańcu obozu, w miejscu samotnym, na nagim wzniesieniu. Spokój nocy mącił jedynie miękki lot drobnych dziwacznych cieni o bezszelestnych skrzydłach, które krążyły dokoła bez żadnego określonego kierunku: nietoperze. Nawet to ich mizerne ciało, nie wiadomo, czy podobniejsze do myszy, czy do ptaka, było bądź co bądź czymś dotykalnym i pewnym, czymś, co mogło uganiać w powietrzu łowiąc w otwarty pyszczek komary, podczas gdy przez niego, Agilulfa, razem z jego zbroją, na wskroś przenikały każdą szparką podmuchy wiatru, komary i promienie księżyca. Bezprzedmiotowa wściekłość, która w nim od jakiegoś czasu narastała, wybuchła raptem: rycerz wydobył miecz z pochwy, uchwycił go oburącz i jął machać nim z całej siły w powietrzu ku każdemu nadlatującemu nietoperzowi. Na próżno: nie przerywały swego lotu bez początku i końca, zaledwie lekko drgając w nagłym podmuchu poruszonego powietrza. Agilulf zadawał cios za ciosem, nie starając się już nawet trafiać w nietoperze. Pchnięcia stawały się coraz regularniejsze, zgodnie z najlepszymi wzorami sztuki szermierczej. I po chwili już Agilulf, jakby zaprawiał się do jutrzejszego boju, pochłonięty był całkowicie praktycznym stosowaniem teorii zasłon, parad i fint.