– Ci są jeszcze w stadium pośrednim. Zanim poczuje, że jest cząstką słońca i gwiazd, nowicjusz czuje w sobie tylko rzeczy najbliższe, ale wrażenie to jest tak silne, że często wywiera, zwłaszcza na najmłodszych, szczególny wpływ. Ci nasi bracia, których tu widzisz, słuchając, jak szumi strumyk, jak szeleszczą liście i jak rosną grzyby pod ziemią, doznają czegoś w rodzaju lekkiego, miłego łaskotania.
– I nie męczy ich to, tak na dłuższą metę?
– Stopniowo osiągają stadia wyższe, w których obejmują ich już nie tylko bezpośrednie, najbliższe wibracje, ale wielki oddech niebios, i tak po trochu wyzwalają się od zmysłów.
– Ze wszystkimi tak się dzieje?
– Z nielicznymi. A tak zupełnie, to tylko z jednym z nas, z Wybrańcem, Królem Graala.
Wyszli na rozległy plac, gdzie ogromny zastęp rycerzy odbywał ćwiczenia przed trybuną osłoniętą baldachimem. Pod baldachimem Torrismond zobaczył siedzącą albo raczej skuloną nieruchomą postać, podobną bardziej do mumii niż do żywego człowieka, odzianą w strój Rycerzy Graala, ale bardziej wspaniały. Oczy miał ten stwór szeroko otwarte, wytrzeszczone, twarz zasuszoną jak kasztan.
– Czy on żywy? – zapytał młodzieniec.
– Żywy, ale tak przejęty umiłowaniem Graala, że nie potrzebuje już ani jeść, ani się poruszać, ani załatwiać naturalnych potrzeb, nieomal nawet oddychać. Nie widzi i nie słyszy. Nikt nie zna jego myśli; zapewne odbija się w nich krążenie odległych planet.
– Ale po co mu każą przyjmować parady wojskowe, jeżeli nie widzi?
– To należy do rytuału.
Rycerze wciąż demonstrowali sztukę szermierczą. Poruszali mieczami automatycznie, patrząc w przestrzeń, ich ciosy były twarde, nagłe, jak gdyby nie potrafili przewidzieć, co zrobią w następnej chwili. Mimo to każdy ruch był bezbłędny.
– Jakże oni mogą walczyć, kiedy wyglądają, jakby spali?
– Święty Graal jest w nas, to on porusza naszymi mięśniami. Miłość wszechświata może przybrać formę straszliwego gniewu i nakazać nam, byśmy z miłości przebijali wrogów na wylot. Nasz Zakon jest niezwyciężony w wojnie dlatego właśnie, że wal-czymji bez żadnego wysiłku i żadnego wyboru, pozwalając by owładnął nami święty gniew.
– I to się zawsze udaje?
– Tak, temu kto zatracił ostatnią resztkę ludzkiej woli i pozwala, by jedynie siła Graala rządziła każdym jego najmniejszym gestem.
– Każdym najmniejszym gestem! Więc i teraz, kiedy tak chodzicie?
Starzec posuwał się jak lunatyk.
– Pewnie. To nie ja poruszam stopą i pozwalam jej się poruszać. Spróbuj. Wszyscy zaczynają w ten sposób.
Torrismond próbował, ale po pierwsze; wcale mu się nie udawało, a po drugie; nie miał na to najmniejszej ochoty. Dokoła był las, gęsty i zielony, pełen szelestów i ptasiego świergotu, Torrismond wolałby uganiać po nim, ścigać zwierzynę, zmierzyć się z tym cieniem, tajemnicą, obcością przeciwstawiając im siebie samego, swoją siłę, swój trud, swoją odwagę. Zamiast tego miałby tu stać i kiwać się jak paralityk?
– Pozwól sobą zawładnąć – pouczał go starzec – pozwól, żeby wszystko tobą zawładnęło.
– Ale ja – wyrwało się Torrismondo-wi – wolałbym sam władać, niż żeby mną władano.
Starzec skrzyżował łokcie przy twarzy, tak żeby zakryć jednocześnie oczy i uszy.
– Wielki szmat drogi masz jeszcze do przebycia, chłopcze.
Torrismond pozostał w obozie rycerzy Graala. Usiłował uczyć się, naśladować swoich ojców czy braci (nie wiedział już doprawdy, jak ich powinien nazywać), starał się zdławić każdy odruch duchowy, który wydał mu się nazbyt indywidualny, i roztopić się w nieskończonej miłości Graala; śledził uważnie każdy najdrobniejszy przejaw owych niewypowiedzianych doznań, które wprawiały w ekstazę jego towarzyszy. Ale dzień za dniem mijał, a jego oczyszczenie nie posuwało się ani o krok naprzód. Wszystko, co im sprawiało największą rozkosz, jemu wydawało się nieznośne: te mistyczne głosy, ta muzyka, ta wieczna gotowość do wewnętrznej wibracji. A zwłaszcza nieustanna obecność współbraci, tak dziwacznie ubranych, półnagich a w pancerzach i złocistych hełmach, o ciałach białych jak papier, współbraci, z których jedni byli już starzy, inni bardzo młodzieńczy, wydelikaceni, podejrzliwi i zazdrośni – stawała się dla Torrismonda coraz bardziej odstręczająca. W dodatku, pod pozorem, że to Graal rządzi każdym ich poruszeniem, pozwalali sobie na wielkie rozluźnienie obyczajów, nie przestając mówić o swojej nieskalanej czystości.
Sama myśl o tym, że któryś z nich mógł go spłodzić w ten sposób – z oczyma utkwionymi w przestrzeń, nie zważając nawet na to, co robi, i natychmiast potem zapominając – była nie do zniesienia.
Nadszedł dzień składania daniny. Wszystkie okoliczne wioski obowiązane były w ściśle ustalonych terminach dostarczać Rycerzom Graala pewnej ilości serów, kaszy, marchwi, worków jęczmienia i młodziutkich jagniąt. Przyszła delegacja wieśniaków.
– Chcemy powiedzieć, że w całym kraju ten rok jest bardzo ciężki. Nie mamy czym nakarmić własnych dzieci. Głód zapanował nawet u bogatych, nie tylko u biedaków. Pobożni rycerze, przychodzimy prosić was pokornie, abyście nas zwolnili od daniny ten jeden raz.
Król Graala tkwił pod swoim baldachimem milczący i nieruchomy jak zawsze. Ale oto powolnym ruchem rozłączył dłonie, które trzymał splecione na brzuchu, uniósł je w górę (paznokcie miał zdumiewająco długie), a z jego ust dobył się dźwięk;
– Iiiih…
Na to hasło wszyscy rycerze zwrócili swe włócznie ostrzami ku biednym Kurwaldczy-kom.
– Na pomoc! Brońmy się! – zakrzyknęli wieśniacy. – Dalej! Po siekiery i kosy! – i rozbiegli się do domów.
Nocą rycerze, z oczyma wciąż utkwionymi w niebo, przy dźwiękach rogów i piszczałek pomaszerowali na wioski. W chmielnikach i za żywopłotami czekali na nich wieśniacy zbrojni w widły i siekiery; usiłowali ich zatrzymać, ale niewiele mogli zdziałać przeciwko ostrym włóczniom rycerzy. Przełamawszy słabą linię obrony, najeźdźcy rzucili się na swych ciężkich, potężnych koniach na chaty sklecone z kamienia, słomy i gliny, tratując je kopytami, głusi na krzyki kobiet, płacz dzieci, beczenie cieląt. Inni przez ten czas żagwiami podpalali słomiane strzechy, stogi, obórki i mizerne spichrze, tak że niebawem wioski zamieniały się w płonące stosy, z których dobywał się ryk bydła i ludzkie jęki.
Torrismond, wciągnięty mimo woli w ów najazd, doznał wstrząsu:
– Ale dlaczego, mówcież! – krzyczał do starego rycerza, trzymając się blisko niego, bo tylko z nim mógł się jakoś porozumieć.- Więc to nieprawda, że przepełnia was miłość do wszystkich! Hej, uwaga, stratujecie tę staruszkę! Jak wy macie sumienie tak się pastwić nad tymi biedakami? Ratunku, kołyska się pali! Ach, oo robicie?
– Nie próbuj dociekać woli Graala, nowicjuszu! – zgromił go starzec. – Nie my to czynimy; to Graal rządzi naszymi postępkami! My tylko poddajemy się jego gniewnej miłości!
Ale Torrismond zeskoczył z konia i biegł z pomocą jakiejś matce, podnosił z ziemi dziecko i podawał jej!
– Nie! nie! Nie odbierajcie mi całego plonu! Tyle się napracowałem! – krzyczał jakiś starzec w rozpaczy.
Torrismond znalazł się u jego boku..
– Puść worek, zbóju! – i natarł ostro na rycerza, wyrywając mu zdobycz.
– Bądź błogosławiony! Zostań z nami! – wołali nieboracy usiłujący jeszcze stawiać opór przy pomocy wideł, noży i toporów.
– Ustawcie się w półkole, uderzymy na nich wszyscy razem! – krzyknął Torrismond stając na czele obrońców.
Wypędzał najeźdźców z chat. Nagle ujrzał przed sobą starego rycerza i dwóch innych z płonącymi pochodniami.